Pamiętam ten piękny wiosenny dzień, kiedy po raz pierwszy założyłam adidasy, takie wiecie, za kostkę, Oryginalsy, do tego jakieś stare dresy, ohydną zgniłozieloną bluzę, wyszłam przed blok i w poczuciu, że robię coś kompletnie idiotycznego… pobiegłam przed siebie. Trwało to może z 15 minut, po czym kaszląc i kurwując, wróciłam do domu świńskim truchtem. Nie pamiętam, dlaczego akurat wtedy, tamtego dnia, postanowiłam, że „sobie pobiegam”. Co mną powodowało? Dlaczego w ogóle spróbowałam? Nie wiem. Wiem tylko, że od tamtej pory minęło prawie siedem lat, a ja wciąż to robię… Coraz szybciej, dłużej, mocniej.
Oczywiście, zdarzały się kryzysy i rozstania (najdłuższe na prawie rok), ale zawsze wracałam. Bo w jakiś pokrętny sposób bieganie stało się integralną częścią mnie, tego kim jestem. To w nim przede wszystkim odnajduję spokój, wolność i… hm, swego rodzaju ukojenie.
Dlaczego o tym wspominam? Bo nie umiem mówić ani pisać o bieganiu w oderwaniu od emocji. Bo 2016 rok był dla mnie biegowo niesamowicie ważny – nie tylko dlatego, że pobiłam życiówki na wszystkich możliwych dystansach, zrobiłam Koronę Maratonów Polski i natłukłam ponad dwa tysiące kilometrów ;) To był rok, w którym włożyłam ogrom pracy i energii w treningi. Raz, że w końcu przestałam sama rozpisywać sobie plan treningowy i zaufałam w tej kwestii profesjonaliście, dwa – udowodniłam sobie, że potrafię pokonywać różne swoje słabości. Dotarło do mnie, jak wiele zależy od głowy, czyli podejścia i sposobu myślenia… Long story short: rozwinęłam się i dojrzałam. Nie tylko jako biegaczka, ale – przede wszystkim – jako człowiek. I o tym będzie moja dzisiejsza historia.
Ale jak zawsze – po kolei.
ZIMA
Mówią, że dobrze przepracowana biegowo zima procentuje wiosną. Zaprawdę powiadam Wam, TO PRAWDA.
W 2016 rok weszłam na tak zwanej pełnej kurwie. Miałam za sobą swój pierwszy maraton, który zrobiłam w Warszawie we wrześniu 2015 w czasie poniżej 4h. Kto biega, ten wie, że jak na debiut to całkiem nieźle.
Ten wynik dał mi powera do działania i postanowiłam, że skoro warszawski mam już za sobą, mogę zrobić kolejne cztery największe maratony potrzebne do zdobycia Korony Maratonów Polski, tj.: Dębno, Kraków, Wrocław i Poznań. Na zrobienie Korony są dwa lata, ja postanowiłam ogarnąć wszystko w rok. Z tym, że nie chciałam tych maratonów po prostu „ukończyć”. Założyłam sobie, że co najmniej w dwóch powalczę o życiówki. Pierwszy wybór padł na kwietniowy maraton w Dębnie. Miałam niecałe cztery miesiące, żeby przygotować się na łamanie 3h 30 min. Po 4h w pierwszym maratonie to był naprawdę duży skok – założenie poprawy czasu o co najmniej pół godziny. Musiałam się dobrze przygotować, więc zima 2016 to był dla mnie naprawdę srogi wpierdol.
Pobudki o 5:30 albo 6 rano, bieganie przed pracą (bo jednak łatwiej mi się robi treningi jakościowe, kiedy jest choć trochę jasno), skipy w śniegu, jazda figurowa na lodzie… I tak regularnie, 4 razy w tygodniu + 2 razy siłowna przez kilkanaście tygodni. No mercy. Moi znajomi pukali się w czoło, ale ja to naprawdę lubiłam. Ten bieg przez miasto, które jeszcze śpi albo dopiero budzi się do życia. Te niedzielne długie wybiegania ze znajomymi po bajkowo zaśnieżonym Kampinosie… Te martwe ciągi i tysiące russian twistów na siłowni ;) Bywało ciężko, bywały chwile zwątpienia, ale rzadko – w końcu miałam konkrety cel. Rozpieprzyć Dębno.
Pod koniec stycznia odezwał się do mnie znajomy. Że jego przyjaciel trener, były sprinter, obecnie długodystansowiec, organizuje obóz biegowy w górach i że może bym pojechała? „Będzie Paweł Szynal” – dodał i to mnie przekonało. Poznałam świetnych ludzi, zobaczyłam piękne miejsca w Beskidach, wysłuchałam dziesiątek niesamowitych opowieści, wypiłam morze wina, w ciągu tygodnia przebiegłam ponad 160 kilometrów, oczyściłam głowę i podjęłam kilka ważnych, trudnych decyzji. Plus – co bardzo ważne w kontekście dalszej opowieści – po raz pierwszy w życiu tak naprawdę zakochałam się w górach. I złapałam bakcyla na bieganie po nich. Ale o tym później, bo teraz…
WIOSNA
Pod koniec lutego pobiegłam swój pierwszy i ostatni test przed Dębnem – Półmaraton w Wiązownej. Dopiero co wróciłam z obozu, więc miałam niezłą bazę, ale byłam też niestety mocno przeziębiona i w trakcie połówki non-stop smarkałam w chusteczkę (wtedy jeszcze nie umiałam „na furmana” ;)) Na PM zrobiłam życiówkę [1:38:11]. Pamiętam, że wysłałam trenerowi esemesem wynik z Wiązownej, na co on odpisał po prostu: „Dębno poniżej 3:30. Choćby skały srały”. I wiecie co? Ja wiedziałam, że złamię te 3:30. Miałam dobre zaplecze treningowe i głowę mocną jak nigdy przedtem.
Na metę w Dębnie wbiegłam z czasem 3:26:04. Zajęłam 10. miejsce w swojej kategorii wiekowej. I byłam kurewsko z siebie dumna. Wiem, że zasłużenie. Dwa tygodnie po Dębnie wystartowałam w Raszynie na 10 km i zrobiłam kolejną życiówkę – 00:44:46 w pełnym słońcu przy około 26 st. C na plusie. Tam zajęłam 3. miejsce w swojej kat. wiekowej. Na pudle nie stanęłam tylko dlatego, że… pojechałam do domu, bo w ogóle nie spodziewałam się, że mogę wejść na podium. Tak, w kwietniu 2016 roku byłam w swojej szczytowej formie i bardzo dobrze wspominam tamten okres. A potem przyszedł maj, na na na, i wszystko się zesrało, na na na.
Nie no, żartuję. Zesrało się dopiero w czerwcu. W maju zrobiłam trzeci maraton do Korony – Krakowski. Biegłam go miesiąc po Dębnie, więc na mocnym zmęczeniu. Trener kazał mi polecieć go na spokojnie, tak na 3h 45min., ale ja mądra głowa, oczywiście postanowiłam zawalczyć o życiówkę. Skończyło się pierwszą (i jak dotąd ostatnią) ścianą w moim życiu. Linię mety przekroczyłam po 3 godzinach i 34 minutach. Nie odczułam tego jako porażki, bo docelowo życiówkę planowałam tylko w Dębnie, więc lekcje odrobiłam, ale mimo wszystko pozostał jakiś niedosyt… Na szczęście dwa tygodnie po maratonie w Krakowie czekał mnie start w Rzeźniczku – biegu na 28 km po Bieszczadach :D Ten bieg dla odmiany ukończyłam z czasem 3:20:50. Zajęłam 9. miejsce w swojej kategorii wiekowej i 13. miejsce w kat. Open (na 366 kobiet). Znów poczułam, że mam tę moc! Wtedy, w maju, w Bieszczadach, ściągając z obolałych nóg zabłocone buty, totalnie przetyrana i szczęśliwa, postanowiłam, że 2017 rok będzie rokiem biegania po górach. I że („choćby skały srały”) za 12 miesięcy zrobię Rzeźnika.
Tymczasem przyszło…
LATO
No i wtedy chyba coś we mnie pękło. Miałam dość. Musiałam odpocząć. Nie tylko fizycznie. W zasadzie to przede wszystkim psychicznie. Dużo rzeczy się działo w moim życiu (zmiana pracy, rozstanie z partnerem), a ja przez ostatnich kilka miesięcy nie miałam nawet kiedy porządnie tego przetrawić, bo… biegałam. Trenowałam. Robiłam życiówki. Wypierałam.
TAK.
Zaczęło do mnie powoli i boleśnie docierać, że takie funkcjonowanie jest przede wszystkim ucieczką. Od siebie, swoich myśli i problemów. Fajnie być ambitnym, fajnie mieć cele, ale umówmy się… Koncentrowanie całego swojego życia wokół biegania nie jest normalne. Tak samo, jak nie jest normalne koncetrowanie życia wylącznie wokół pracy. Albo tylko wokół rodziny. Skrajności nie są dobre. Dobra jest harmonia. Równowaga. Balans.
Zrozumiałam to latem, kiedy tygodniami leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit. Nie wiem, czy to była depresja, czy po prostu zmęczenie i spadek formy. Wiem, że wtedy zrozumiałam, że już tak nie chcę. Że jeśli mam naprawdę cieszyć się bieganiem, ono powinno być uzupełnieniem, pogłębieniem mojego życia. Nie jego istotą. Bo istotą, to jestem ja.
Amen.
JESIEŃ
Po słabym biegowo, ale mocnym życiowo lecie przyszedł wrzesień i maraton we Wrocławiu, na którym planowałam pobić swoją życiówkę z Dębna. Chciałam złamać 3:20, a w najgorszym wypadku 3:25. Choć byłam dobrze przygotowana (w czerwcu mimo rozpierdolu psychicznego, robiłam treningi wg planu), życiówki nie zrobiłam. Nie przewidziałam jednej dość istotnej rzeczy… Że we wrześniu we Wrocławiu może być lampa i +30 st. C na plusie. A nie wiem, czy wspominałam, ale ja NIENAWIDZĘ biegać, jak jest powyżej 22 st. C i słońce. No.
Cieszyłam się na ten maraton bardzo, bo w końcu mieszkałam we Wro przez prawie sześć lat, mam tam przyjaciół i mnóstwo wspomnień… Tymczasem wrocławski wspominam najgorzej ze wszystkich maratonów, które robiłam do Korony. Raz, że biegliśmy w 30-stopniowym upale, niemal cały dystans w pełnym słońcu. Dwa, że trasa była słaba. A trzy, że psychicznie nie czułam się tak pewnie jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej w Dębnie, bo – jakby nie patrzeć – byłam wciąż w jakimś dole psychicznym. Na metę wbiegłam z czasem 3:32:21, zajęłam 8. miejsce w swojej kategorii wiekowej i 3. miejsce w kat. dziennikarzy, ale jedyne, z czego byłam tak naprawdę dumna, to fakt, że nie zrzygałam się po drodze. No, i może jeszcze z tego, że do 32-go kilometra trzymałam średnie tempo o kilka sekund szybsze niż to z Dębna. A potem dojechał mnie skwar i plan na życiówkę poszedł się jebać. Kaboom.
Tydzień po Wrocławiu poleciałam do Stanów. Bieganie po Badwater i Wielkim Kanionie było jedną z najpiękniejszych rzeczy, które mi się przytrafiły w życiu (fuck, właśnie sobie uświadomiłam, że jeszcze tego nie opisałam w żadnym tekście na blogu, shame on me, wybaczcie).
Z kolei 6 dni po powrocie z USA, już w październiku, biegłam swój ostatni maraton do Korony, w Poznaniu i – poza Dębnem (bo życiówka) i Warszawą (bo debiut) ten maraton wspominam chyba jednak najlepiej. Dlaczego? Bo biegłam go na totalnym roztrenowaniu (w Wielkim Kanionie zerwałam torebkę stawową i przez kolejne trzy tygodnie do maratonu już w ogóle nie trenowałam), ale też na luzie – przebraliśmy się z kumplem za królową i króla (w końcu Korona Maratonów Polski, nie? ;)) Poza tym trasa była przepiękna, a kibice najlepsi na świecie – na żadnym innym biegu w swoim życiu nie dostałam takiego dopingu i takiego wsparcia. Na metę z Markiem, kumplem królem, wbiegliśmy z czasem 3:59 :)
I to był najgorszy czas, jaki kiedykolwiek zrobiłam w życiu. I jednocześnie najlepszy start w zawodach ever.
Przypadek?
Dziękuję za ten piękny biegowo rok wszystkim, którzy mnie wspierali, a więc przede wszystkim:
Mojemu trenerowi Mariuszowi <3 Bez Ciebie to bym chuja zrobiła, a nie życiówki ;)
Mojej Mamie, bo we mnie wierzy zawsze i wszędzie i pewnie gdybym jej zakomunikowała, że lecę na Marsa, to by powiedziała „Dasz radę kochanie, tylko uważaj na siebie” :D
Moim ciotkom: Agnieszce i Edycie, bo wiem, że mi kibicują chyba bardziej niż ja sobie ;)
Czarkowi, który za każdym razem pyta, na ile kilometrów ten maraton :D
Moim przyjaciółkom żeńskim: Toffikowi, Karolce, Ivo, Natce, Katarzynce i Kaśq. Moim przyjaciołom męskim: Bartkowi, Piotrowi, Qkiemu, Tristanowi, Adrianowi, Tomkowi. Wiem, że wszyscy uważacie mnie za zjeba, ale i tak we mnie wierzycie ;)
Rodzince biegowej z Golden Team.
Ekipie z pracy, która nie rozumie, ale wspiera :D
Eeee… Dobra, kończę, kurwa, przecież to nie Oscary :P
*
I pamiętajcie: „no pain, no gain” jest przereklamowane. Łatwiej się żyje, kiedy nic nie musisz. Ewentualnie możesz :)
Peace.