Jutro w Warszawie Bieg Niepodległości. Nie pobiegnę, trudno, jakoś trzeba to wziąć na klatę i żyć dalej. Ewentualnie zorganizować sobie swoje własne zawody. Tak, jak to Pająk zrobił dzisiaj :)
Prawda jest okrutna, ale muszę Wam ją wyznać.
Zapomniałam o bieganiu. Zakopałam je do grobu, postawiłam krzyżyk i stwierdziłam „może kiedyś”. Za bardzo mnie ten sport zawiódł, za dużo bólu mi sprawił. Coś, jak niewierny kochanek. A że ja kochliwa jestem, a z pewnością niewyżyta, musiałam znaleźć sobie inne źródło wrażeń. Padło na Insanity. Podjarana klatą Shauna T. i efektami codziennych treningów w domu, jakoś tak pogodziłam się z myślą, że być może już nigdy nigdzie nie pobiegnę. Nie zamacham do nadbiegających z naprzeciwka biegaczy. Nie będę idiotycznie podskakiwać w miejscu, czekając na zmianę świateł. A na zawodach nie poczuję przypływu adrenaliny ani dzikiej satysfakcji płynącej z faktu, że właśnie wyprzedzam kolejnego frajera (haha!).
Tak. Tak właśnie myślałam. Przez jakieś 30 sekund.
Oczywiście, że wiedziałam, że wrócę do biegania. No chyba nie podejrzewacie, że odpuściłabym sobie te krwawiące pęcherze, zakwasy i zmasakrowane stopy? Postanowiłam, że powrót będzie delikatny i nie nastąpi wcześniej niż w grudniu, kiedy w końcu ruszę z rehabilitacją. Wiecie, jakieś 30 minut tempem konwersacyjnym. Na spokojnie. Rozsądnie. Z umiarem.
Ta, jasne.
Wspominałam już, że jestem impulsywna?
Obudziłam się dziś rano po kiepsko przespanej nocy, nastawiłam wodę na kawę i już miałam sobie robić śniadanie, kiedy nagle, ni stąd ni zowąd, usłyszałam to. Wewnętrzny głos mówiący „Nadszedł Twój czas. Czas, kiedy musisz się spotkać z przeznaczeniem. A więc buty na nogi i wypieprzaj na trasę, Pająkówna”. Nie ma zmiłuj.
Zjadłam banana, włączyłam w głowie soundtrack z Rocky’ego (I’m a tiger i te sprawy), rozgrzałam maszynę i… poszłam się zmierzyć ze wszystkimi lękami i bolączkami dotyczącymi biegania, które zalęgły się ostatnio w mojej głowie.
To był bardzo sensualny bieg.
Początkowo zmysłowy i delikatny niczym dobra gra wstępna. Alicia Keys w uszach, drobna mżawka na twarzy, zapach jesieni i to uczucie, że mogę wszystko… Tęskniłam za nim. Kiedy w słuchawkach zabrzmiał Kalkbrenner, mimowolnie przyspieszyłam i dopiero wtedy poczułam, że to jest to. Ostrzej, mocniej,intensywniej. Tak, jak lubię najbardziej.
I wtedy pojawiła się ona.
Ciemne włosy zebrane w kitkę, fioletowa bluza i dresowe spodnie opinające tyłek. Stanęłyśmy na światłach. Spojrzała na mnie spod swojej czapki z daszkiem i już wiedziałam…
Będzie wyścig, maleńka.
Na zielonym ruszam z kopyta. Wcześniej biegła wolniej ode mnie, więc zakładam, że mnie nie dogoniet. Mylę się. Tuż przy Parku Skaryszewskim przecina mi drogę i biegnie boczną ścieżką. O nie, mała, nie ze mną takie numery – postanawiam wziąć ją z zaskoczenia. Wbiegam do parku innym wejściem i… Dupa. Przepadła. Zwalniam nieco, rozglądając się. Po Fioletowej ani śladu. Już mam wrócić do swojego OWB2, kiedy nagle czarna kita znów przecina mi drogę. Zwiększam tempo, ale ona jest szybsza. Pruje jak torpeda, zostawiając za sobą tumany kurzu i sypiąc mi w twarz grudy błota. Czujecie klimat?
No dobra, wiadomo, że tak nie było, ale macie ten obraz? Świetnie, jedziemy dalej.
No więc wali mi tym błotem w twarz, aż w końcu miarka się przebiera (wspominałam już, że bywam nerwowa?), adrenalina rośnie, a moje nogi biegną same. Po jakichś dwóch minutach mam Fioletową u swego boku. Dzień dobry, dzień dobry. Co słychać? Ładna czapka. Zostawiam ją z tyłu, gotowa na zwycięski powrót do domu. Skręcam w jedną z bocznych ścieżek, zarzucam jakieś delikatne dramenbejsy, podziwiam przyrodę, generalnie pełny chill out, aż tu nagle jak nie wyskoczy, jak nie zamacha łapą! No cholera jasna! Dopadła mnie, zołza! Nici z odpoczynku.
Nadszedł czas na final count down.
Przyspieszam, ale tak, żeby nie wypuścić od razu całej pary. Widzę Fioletową kątem oka i za każdym razem, kiedy zbliża się na niebezpieczną odległość, przyspieszam. Po jakichś 5 minutach zaczynam słabnąć. Oglądam się i widzę, że Fioletowa jest tuż za mną. I wtedy, jak na zawołanie, w słuchawkach słyszę Rudimental. Mój mózg wrzeszczy „zwolnij, wariatko!”, ale moje nogi dobrze wiedzą, co mają robić.
Pędzę, cwałuję, lecę i pruję.
Endorfiny uderzają do głowy, czuję przyjemny dreszcz i podniecenie. Jeszcze ostatnie spojrzenie za siebie i… tak, już wiem, że wygrałam ten wyścig. Fioletowa staje, opiera dłonie na kolanach. Macham jej, odwracam się i biegnę do domu ile sił w nogach.
Mam cholerną ochotę na kanapkę z serem ;)