To było dokładnie jedenaście lat temu. Zafarbowałam włosy na czerwono, do plecaka wrzuciłam parę grubych swetrów (zapowiadali ochłodzenie), nogi obułam w jedyne słuszne wówczas bordowo-czarne glany i ruszyłam na Woodstock 2003 – mój pierwszy w życiu festiwal i jednocześnie ostatni Woodstock w kultowych już Żarach. Jak na grzeczną dziewczynkę przystało, wróciłam do domu po trzech dniach. Z 38-stopniową gorączką, błotem zaschniętym na włosach i przysłowiową pizdą pod okiem. Natychmiast idź się umyj! – usłyszałam na dzień dobry od matki. – To ostatni festiwal w twoim życiu! – dodała profilaktycznie. Rok później o tej samej porze siedziałam w pociągu do Kostrzyna. Bo z festiwalami tak już jest – uzależniają.
Woodstock 2003. Witamy w festiwalowej rzeczywistości
Najpierw rozebrałam się do stanika. Później M. pomógł mi zdjąć spodnie. Nogawki odcięliśmy żyletką. No i buty. Zdjęłam je z bólem i zostałam tak, zupełnie boso, aż do samego końca. Mniej więcej wtedy dotarło do mnie, że ochłodzenia, psiamać, nie będzie.
Dnie spędzaliśmy w namiocie krisznowców, bo to było jedyne darmowe miejsce dające cień. Nie piliśmy wody – wylewaliśmy ją na siebie. Kąpaliśmy się… A nie, wróć. Nie kąpaliśmy się. Chyba, że w błocie. W tamtych czasach do dyspozycji festiwalowiczów był jeden duży natrysk i kilka zlewów z zapchanym odpływem.
Spaliśmy pod gołym niebem, jakiś kilometr od namiotu, bo chłodniej. Piliśmy tanie wino i jedli bułki z pasztetem, a na koncertach pływaliśmy na fali i macano nam cycki i tyłki i dostawaliśmy z glana. A to w rękę, a to w oko.
Do domu wracaliśmy pociągiem. 11 godzin na stojąco przy 35 st. C w cieniu. Ściśnięci jak sardynki pośród spoconych, rozebranych do gaci ciał. W przedziale nie dało się otworzyć okien, więc wybijaliśmy je. Glanami. Później w Teleexpresie mówili o wandalach z Woodstocku. Szkoda, że nikt nie wspomniał o idiotach z PKP.
Co tu dużo gadać: jak na nasz pierwszy festiwal, dostaliśmy po dupie mocno i z rozmachem. Ale może to lepiej. Woodstock w dużej mierze wpłynął na mój sposób odbierania tego typu imprez, na które w końcu jeździ się nie dla wygody czy odpoczynku, ale dla muzyki, atmosfery i – nie bójmy się tego słowa – melanżu.
2004-2014
Przez ostatnich 10 lat zaliczyłam naprawdę sporo imprez, festiwali i nieplanowanych podróży. A że znacie mnie już trochę, to wiecie, że lubię jak się dzieje. No, generalnie lubię trochę narozrabiać.
Tak było w 2008, kiedy z dnia na dzień, wyruszyliśmy 10-osobową ekipą Erasmusów ze Stambułu na Północny Cypr. Przez kilkanaście dni przemieszczaliśmy się po wyspie wynajętymi samochodami, spaliśmy na plaży albo pod namiotami rozbitymi gdzieś na urwiskach, myliśmy się w morzu, a szczotkowanie zębów dwa razy dziennie zakrawało na luksus. Tak było na Openerze pięć lat temu, kiedy nasz namiot dryfował, a my razem z nim. Tak było też na Selectorze 2011, Efes One Love Festival 2008 i na Dniach Bodzentyna w 2005. W Kadiz, kiedy chłopak z CouchSurfingu wypiął się na nas dupą i musiałyśmy spać na plaży. Albo podczas podróży stopem z Sirince do Izmiru, gdy 50-letni hippie mało nie zrzucił nas swoim wypełnionym marią autem w przepaść, a dwóch uroczych Turków zasugerowało, by kolega odsprzedał mnie i koleżankę. Za dwie kozy.
Mało nas obchodziło, gdzie będziemy spać, co będziemy jeść i czy uda nam się naładować telefon. Wszystko robiliśmy spontanicznie i miało to swój urok… Do czasu.
Audioriver 2014. Ostatni taki festiwal
Moje tegoroczne Audio nie było planowane. To znaczy, wiedziałam, że jadę, ale nie wiedziałam z kim, jak i po co. W ostatniej chwili dokooptowałam się do ekipy, która postanowiła spać na dziko gdzieś w lesie, bez dostępu do bieżącej wody, łóżka, wi-fi i innych wygód na miarę 0-gwiazdkowego hostelu młodzieżowego. Pomyślałam, że nie ma co się spinać, to tylko trzy dni, damy radę.
Otóż NIE.
Wystarczyły dwie porządne ulewy w połączeniu z niemiłosiernym upałem, by przekonać się, że jestem już na to za stara. Jestem za stara na pobudki o 13 ze smakiem browara w ustach, na posklejane od potu włosy, których nie mam jak umyć, na spanie w cieknącym namiocie podczas burzy, na bułki z konserwą, skakanie pod sceną i na permanentne niewyspanie. Od tego ostatniego robią się wory pod oczami, a ja bardzo nie lubię mieć worów. Tegoroczne Audioriver mogłoby być naprawdę udane, gdybym 80% swojej energii nie skupiała na tym, kiedy i gdzie się umyć i co zrobić, by uratować swoje ciuchy przed zalaniem.
Dwa dni temu, obserwując młodszych ode mnie o 7-8 lat ludzi próbujących namydlić się w jeziorze, dotarło do mnie, że YOLO w wydaniu 20 i 30-latka wygląda zupełnie inaczej. Dla pierwszego będzie to oznaczało mniej więcej: wydajmy pieniądze na opalenie lufki i browary z Lidla, najwyżej będziemy spać pod chmurką i wpierdalać pasztet. Dla drugiego: wydajmy pieniądze na dobre narkotyki i dobry alkohol, ale tak, żeby jeszcze starczyło na hotel, paliwo, żarcie w knajpach i masaż stóp. Czujecie różnicę?
Kiedy rok temu, tuż po Audioriver 2013, pisałam: I już wiem, że to był pierwszy i ostatni taki festiwal w moim życiu. Bo tego, co od piątku do niedzieli działo się w Płocku, nie pobije nic. Takich chwil po prostu nie da się powtórzyć. I nie da się ich zapomnieć, niestety miałam rację.
Audioriver 2014 nie przejdzie do historii jako wybitnie udany, ale z pewnością przejdzie do historii, bo zamknął w moim życiu pewien etap – szaloną dekadę nieplanowanych imprez, spontanicznych podróży i nieprzespanych festiwalowych nocy. Nie mówię, że nie bawiłam się dobrze, paląc dżojka na skarpie, a następnie odmieniając przez przypadki czasownik „mszeć” (tak, wiem). Nie powiem, że nie śmiałam sie jak szalona, kiedy kolega tuż po przebudzeniu o 12 w południe stwierdził, że potrzebuje wody, żeby wiedzieć, że to, co ma, to jeszcze jest organizm. I że nie czułam się jak w niebie, jedząc naleśnika o siódmej rano na rynku. Nie powiem, że nie odpływałam, zamykając oczy do muzyki Trentemoller. I że nie urzekł mnie Negativ. A kiedy skakałam na Wide Stage do LTJ Bukem czułam się wolnym i szczęśliwym człowiekiem. Nie powiem, że mam dość festiwali, bo właśnie w tej nieprzewidywalności, przestrzeni i przede wszystkim w muzyce tkwi ich magia. Więc tak, oczywiście, wrócę na płocką plażę za rok. Z rezerwacją w hotelu, własnym transportem i dodatkową stówą na taksówki.
Witamy w świecie trzydziestolatków.