Audioriver 2014. Ostatni taki festiwal

To było dokładnie jedenaście lat temu. Zafarbowałam włosy na czerwono, do plecaka wrzuciłam parę grubych swetrów (zapowiadali ochłodzenie), nogi obułam w jedyne słuszne wówczas bordowo-czarne glany i ruszyłam na Woodstock 2003 – mój pierwszy w życiu festiwal i jednocześnie ostatni Woodstock w kultowych już Żarach. Jak na grzeczną dziewczynkę przystało, wróciłam do domu po trzech dniach. Z 38-stopniową gorączką, błotem zaschniętym na włosach i przysłowiową pizdą pod okiem. Natychmiast idź się umyj! – usłyszałam na dzień dobry od matki. – To ostatni festiwal w twoim życiu! – dodała profilaktycznie. Rok później o tej samej porze siedziałam w pociągu do Kostrzyna. Bo z festiwalami tak już jest  – uzależniają. 

 

Woodstock 2003. Witamy w festiwalowej rzeczywistości

 

Najpierw rozebrałam się do stanika. Później M. pomógł mi zdjąć spodnie. Nogawki odcięliśmy żyletką. No i buty. Zdjęłam je z bólem i zostałam tak, zupełnie boso, aż do samego końca. Mniej więcej wtedy dotarło do mnie, że ochłodzenia, psiamać, nie będzie.

Dnie spędzaliśmy w namiocie krisznowców, bo to było jedyne darmowe miejsce dające cień. Nie piliśmy wody – wylewaliśmy ją na siebie. Kąpaliśmy się… A nie, wróć. Nie kąpaliśmy się. Chyba, że w błocie. W tamtych czasach do dyspozycji festiwalowiczów był jeden duży natrysk i kilka zlewów z zapchanym odpływem.

Spaliśmy pod gołym niebem, jakiś kilometr od namiotu, bo chłodniej. Piliśmy tanie wino i jedli bułki z pasztetem, a na koncertach pływaliśmy na fali i macano nam cycki i tyłki i dostawaliśmy z glana. A to w rękę, a to w oko.

Do domu wracaliśmy pociągiem. 11 godzin na stojąco przy 35 st. C w cieniu. Ściśnięci jak sardynki pośród spoconych, rozebranych do gaci ciał. W przedziale nie dało się otworzyć okien, więc wybijaliśmy je. Glanami. Później w Teleexpresie mówili o wandalach z Woodstocku. Szkoda, że nikt nie wspomniał o idiotach z PKP.

Co tu dużo gadać: jak na nasz pierwszy festiwal, dostaliśmy po dupie mocno i z rozmachem. Ale może to lepiej. Woodstock w dużej mierze wpłynął na mój sposób odbierania tego typu imprez, na które w końcu jeździ się nie dla wygody czy odpoczynku, ale dla muzyki, atmosfery i – nie bójmy się tego słowa – melanżu.

 

2004-2014

 

Przez ostatnich 10 lat zaliczyłam naprawdę sporo imprez, festiwali i nieplanowanych podróży. A że znacie mnie już trochę, to wiecie, że lubię jak się dzieje. No, generalnie lubię trochę narozrabiać.

Tak było w 2008, kiedy z dnia na dzień, wyruszyliśmy 10-osobową ekipą Erasmusów ze Stambułu na Północny Cypr. Przez kilkanaście dni przemieszczaliśmy się po wyspie wynajętymi samochodami, spaliśmy na plaży albo pod namiotami rozbitymi gdzieś na urwiskach, myliśmy się w morzu, a szczotkowanie zębów dwa razy dziennie zakrawało na luksus. Tak było na Openerze pięć lat temu, kiedy nasz namiot dryfował, a my razem z nim. Tak było też na Selectorze 2011, Efes One Love Festival 2008 i na Dniach Bodzentyna w 2005. W Kadiz, kiedy chłopak z CouchSurfingu wypiął się na nas dupą i musiałyśmy spać na plaży. Albo podczas podróży stopem z Sirince do Izmiru, gdy 50-letni hippie mało nie zrzucił nas swoim wypełnionym marią autem w przepaść, a dwóch uroczych Turków zasugerowało, by kolega odsprzedał mnie i koleżankę. Za dwie kozy. 

Mało nas obchodziło, gdzie będziemy spać, co będziemy jeść i czy uda nam się naładować telefon. Wszystko robiliśmy spontanicznie i miało to swój urok…  Do czasu.


Audioriver 2014. Ostatni taki festiwal

 

Moje tegoroczne Audio nie było planowane. To znaczy, wiedziałam, że jadę, ale nie wiedziałam z kim, jak i po co. W ostatniej chwili dokooptowałam się do ekipy, która postanowiła spać na dziko gdzieś w lesie, bez dostępu do bieżącej wody, łóżka, wi-fi i innych wygód na miarę 0-gwiazdkowego hostelu młodzieżowego. Pomyślałam, że nie ma co się spinać, to tylko trzy dni, damy radę.

Otóż NIE.

Wystarczyły dwie porządne ulewy w połączeniu z niemiłosiernym upałem, by przekonać się, że jestem już na to za stara. Jestem za stara na pobudki o 13 ze smakiem browara w ustach, na posklejane od potu włosy, których nie mam jak umyć, na spanie w cieknącym namiocie podczas burzy, na bułki z konserwą, skakanie pod sceną i na permanentne niewyspanie. Od tego ostatniego robią się wory pod oczami, a ja bardzo nie lubię mieć worów. Tegoroczne Audioriver mogłoby być naprawdę udane, gdybym 80% swojej energii nie skupiała na tym, kiedy i gdzie się umyć i co zrobić, by uratować swoje ciuchy przed zalaniem.  

Dwa dni temu, obserwując młodszych ode mnie o 7-8 lat ludzi próbujących namydlić się w jeziorze, dotarło do mnie, że YOLO w wydaniu 20 i 30-latka wygląda zupełnie inaczej. Dla pierwszego będzie to oznaczało mniej więcej: wydajmy pieniądze na opalenie lufki i browary z Lidla, najwyżej będziemy spać pod chmurką i wpierdalać pasztet. Dla drugiego: wydajmy pieniądze na dobre narkotyki i dobry alkohol, ale tak, żeby jeszcze starczyło na hotel, paliwo, żarcie w knajpach i masaż stóp. Czujecie różnicę?

Kiedy rok temu, tuż po Audioriver 2013, pisałam: I już wiem, że to był pierwszy i ostatni taki festiwal w moim życiu. Bo tego, co od piątku do niedzieli działo się w Płocku, nie pobije nic. Takich chwil po prostu nie da się powtórzyć. I nie da się ich zapomnieć, niestety miałam rację.

Audioriver 2014 nie przejdzie do historii jako wybitnie udany, ale z pewnością przejdzie do historii, bo zamknął w moim życiu pewien etap – szaloną dekadę nieplanowanych imprez, spontanicznych podróży i nieprzespanych festiwalowych nocy. Nie mówię, że nie bawiłam się dobrze, paląc dżojka na skarpie, a następnie odmieniając przez przypadki czasownik „mszeć” (tak, wiem). Nie powiem, że nie śmiałam sie jak szalona, kiedy kolega tuż po przebudzeniu o  12 w południe stwierdził, że potrzebuje wody, żeby wiedzieć, że to, co ma, to jeszcze jest organizm. I że nie czułam się jak w niebie, jedząc naleśnika o siódmej rano na rynku. Nie powiem, że nie odpływałam, zamykając oczy do muzyki Trentemoller. I że nie urzekł mnie Negativ. A kiedy skakałam na Wide Stage do LTJ Bukem czułam się wolnym i szczęśliwym człowiekiem. Nie powiem, że mam dość festiwali, bo właśnie w tej nieprzewidywalności, przestrzeni i przede wszystkim w muzyce tkwi ich magia. Więc tak, oczywiście, wrócę na płocką plażę za rok. Z rezerwacją w hotelu, własnym transportem i dodatkową stówą na taksówki.

Witamy w świecie trzydziestolatków. 

0 Like

Share This Story

Style
  • Wiele straciłam, jak czytam ;)

  • Trzeba było gdzieś się poużalać, że tak źle, to bym wysłała po ciebie siostrę, która akurat była 20 km od Płocka u rodziców. Byś umyła, wysuszyła i zjadła domowy obiad. Teraz wiedz, co straciłaś. ;)

  • A to mnie zaskoczyłaś tym wpisem :) na AR pojechałem już 8 raz. Tylko 3 lata temu spaliśmy w domu z ogrodem a poza tym w samochodzie (kombi) na rozłożonych siedzeniach, z kołdrą, poduchą, wodą w baniaku, mini prowiantem i alko w ilościach niebezpiecznych. Zawsze pod mostem, z wesołymi ludźmi dookoła. I to wszystko zawsze działało jak należy.

    Po prostu nawet jak na spartańskie warunki, zawsze byliśmy doskonale przygotowani. I piątkowa jazda z deszczem nie zamieniła się w katastrofę, bo w samochodzie mogłem się przebrać, włączyć klimę na 25 stopni i pójść po ludzku spać.

    Ale…był to prawdopodobnie mój ostatni AR. Pamiętam swoje pierwsze wizyty w Płocku i muza mnie zawsze kosiła! Główna scena wymiatała, scena dnb, to była mega perełka i mam ją w sercu do tej pory. Tym razem (byłem tylko w piątek), główna scena mnie nie powaliła (Trentemoller miło bardzo), scena dnb żenada (to Kamo & Crooked to porażka na maxa). Organizacyjnie o dziwo najlepiej do tej pory.

    Jednak towarzystwo coraz młodsze, ja coraz starszy. W namiotach dookoła pikniki ludzi, których gust muzyczny jak na taki festiwal pozostawiał wiele do życzenia. Odpalali tę muzę i katowali nią wszystkich dookoła. DO tego coraz więcej osób mówi do mnie „proszę pana”, co kompletnie mnie rozwala i pokazuje, żem dinozaur. O dziwo najlepiej bawiłem się na rynku w sobotę :) ale nie muszę zawalać nocy, by tam trafić…

    Teraz czas na poznanie Taurona. Wiekowo podobno w moich klimatach a i muzycznie tak jak lubię. Będzie mi brakować tej skarpy ale klimatu nie złapałem po raz pierwszy odkąd tam latam. Coś minęło… oby nie bezpowrotnie.

    • Powiem Ci, Shelmahh, że czekałam na Twój komentarz :)

      Co do organizacji wyjazdu – gdybym miała kombi z klimą i darmowy prysznic 20 metrów dalej, też bym nie potrzebowała hotelu ;) Ale nie miałam i ten przeciekający namiot i kilka godzin umierania z zimna, gdzie jedynym okryciem był mokry śpiwór, zrobiło swoje.

      Co do Twoich refleksji dot. muzyki – nie mogę się nie zgodzić. W tym roku było zdecydowanie za dużo techno i house’u. Dramy, które miały mnie położyć na łopatki albo ssały (patrz: Camo&Krooked), albo nie doszły do skutku (S.P.Y feat. MC LowQui, Dom & Roland), bo się namiot od deszczu zawalił, albo ja na nie nie dotarłam, bo już miałam serdecznie dość. Zresztą kilku artystów, na których bardzo czekałam, mocno mnie rozczarowało: Erol Alkan, Maetrik, wspomniane już Camo…

      Mam nadzieję, że za rok będzie lepiej. A jeśli nie, to albo Tauron albo gdzieś zagranicę. Słyszałam, że fest na Węgrzech ładnie kosi co roku :)

      • Doskonale Cię rozumiem Malvina. Zimno, mokro i do tego w namiocie, to nie klimat nawet dla takiego harcerza jak ja ;)

        • Knot Even

          Szelma, miałeś podwójnego pecha, bo sobota dała radę.

          Ogólnie to wszyscy polecają nagle Nad Morzem, jako kontynuację Astigmatica. Nie wiem czy słuchałeś relacji z zeszłorocznej edycji, ale były dobre patenty. Niestety do Kołobrzegu trochę daleko. Za rok może Melt, albo Sonar, bo niby dalej, ale można połączyć z wakacjami.

          • Melt: to dobra opcja. słyszałem wiele i kusi mocno. a pech. no cóż. bawiłem się bardzo dobrze mimo wszystko. śmieszne papieroski dają radę przecież. a za dużo alko to dobra koncpecja :D

        • Kalutka

          No wlasnie, ja tez tak mam, ale juz w wieku 27 lat. Ciesz sie, ze u Ciebie nastapilo to idealnie w symbolicznej 30. Pozdrawiam :)

      • Hej Mavina, Cześć Adaś :)
        Nie powiem, że nie zauważyłem tego u siebie. Blisko już do 30 i bez pewnych wygód mi się nie chce nawet ruszyć tyłka. 3 lata temu na AR spaliśmy w namiocie w krzakach, w tym samym w którym wciągaliśmy kreski, jedliśmy i śmialiśmy się. Nic więcej do szczęścia nie było potrzebne, by hasać od 21 do 7 rano zamykając imprezę w Circusie z PanPotem i Svenem Vathem. Wczoraj wróciłem z Sunrise i stwierdziłem, że nie mam już siły do tego. Nie ogólnie ale do festiwali z dzieciakami po 18-20 lat. Wstyd mi, że nie mam siły wytrzymać 2 dni pod rząd do 3 czy 4 nawet gdy gra ktoś, kogo bardzo chcę posłuchać. Że do niedawna, szło się po bandzie, byle taniej i bliżej do celu. Na paprykarzu i pizzy. Wczoraj wyjechałem z hotelu ze śniadaniem, basenem, sauną, tak blisko festiwalu, że jak szliśmy spać to jeszcze nam waliło po uszach. Że już nie chciało mi się przetrwać na byle czym tylko jadło się porządnie. Że nawet ten pieprzony pociąg, który był tani, dał się we znaki i był to ostatni TLK na długo, bo bez klimy i Warsu. Zmieniamy się. Wciąż będziemy w tych miejscach i z tymi ludźmi ale nie jesteśmy już nimi. Dla mnie ten etap już się zakończył. Nic w tym złego, możemy sobie dziś pozwolić na więcej więc bierzemy z życia więcej. Pięć lat temu gdybym mógł tak jak dziś, miałbym tak jak dziś. Ibizę już zaliczyłem więc pewna kropka nad „i” została postawiona. Za rok Tommorowland. Ma być więcej, intensywniej, mocniej.

  • Doskonale wiem o czym piszesz. Co prawda bliżej mi jeszcze do 20 niż 30, ale mój staż festiwalowy ma już jakieś 10 lat. Czuje to, że się zmieniłam i zmieniły się moje wymagania. Dlatego w tym roku na Woodstock jadę autobusem. Kosztuje to więcej, ale komfort jazdy będzie o niebo lepszy niż w zapchanym festiwalowym pociągu, którym co roku jeździłam. Jednak tutaj dochodzi też to, że przed i po festiwalu trzeba iść do pracy, więc jednak trzeba być żywym i wyglądać jak człowiek.

  • Uwielbiam koncerty (szczególnie te dobre) i całą atmosferę tych dużych, zmasowanych wydarzeń.

    Ale niesamowicie rzadko jeżdżę na festiwale. Nie ze względu na to, że mogą mnie uzależnić, ale właśnie dlatego, że przerażają mnie ich realia. Jeszcze dwa lata temu dałbym się pochlastać za Woodstock, ale dzisiaj, kiedy oglądam tych ludzi taplających się w kałużach, leżących na środku pola i brudnych, cały ten widok wywołuje we mnie coś w rodzaju obrzydzenia.

    Chyba mentalnie osiągnąłem już coś, co Ty nazywasz światem trzydziestolatków. I chociaż powtarzam sobie jak mantrę „więcej luzu, Krzychu” to coś czuję, że niewiele mogę z tym zrobić :)

  • 2003 rok. Żary. Woodstock. Mój pierwszy. Potem jeszcze Bieszczady. Wróciłam z gorączką.
    Rok później Kostrzyn. Wróciłam bez gorączki i bez telefonu.
    Potem były jeszcze inne Węgorzewa, Jarociny, jeszcze jeden Woodstock kilka lat później.
    Tydzień temu pierwszy „po dziecku” Jarocin. Ojciec w domu jako przykładny rodzic. Matka, po kilku latach przerwy, z kolegami wyruszyła w Polskę.
    Tuż przed Jarocinem dowiedziałam się, że nie nocujemy na polu namiotowym. Dołączamy do ekipy rozbitej na dziko, gdzie ktoś zna kogoś a tamci kogoś innego. Bałam się, że lata już nie te, że nie dam rady, no jak to, bez prysznica? Jechałam z samymi facetami, oczywiste, że nie byli w stanie mnie zrozumieć.
    Na miejscu dowiedziałam się jak rozbijają się na dziko starzy punkowcy przyjeżdżający na festiwal od lat 80′. Prywatny toi-toi na kluczyk, własna kosiarka by przygotować miejsce pod namioty, materace, pompki, zaprzyjaźnieni mieszkańcy okolicznego domu i ich prysznic z hydromasażem…
    Dla mnie też był to przełomowy rok jeśli chodzi o festiwale. Przekonałam się, że przez ostatnich kilka lat świat nie stanął w miejscu, muzyka dalej głośno gra, wystarczą fajni, spontaniczni ludzie wokół, by poczuć się jak dawniej, punk wciąż nie umarł, a sandałki nie są odpowiednim obuwiem do skakania pod sceną.
    Pozdrawiam

  • Fakt. Ja w gronie 30-latków jestem już od 25 roku życia, ale fajnie powspominać dawne czasy.

  • O taaak. Teraz to hotel z porządnym prysznicem pod którym nie brzydzę się umyć to warunek, że tak powiem, sine qua non dla udanych wyjazdów. Gdziekolwiek, nie tylko na festiwale :)

  • W takim razie ciągle pytają mnie o dowód nie dlatego, że nie mam zmarszczek, ale dlatego, że mentalnie jestem 20-latką mimo 31 lat :) Niestraszne mi deszcze, błoto, jechanie przez dwa dni pociągiem w upale i bez mycia się i inne takie. I przez najbliższe 10 lat nie zamierzam dorastać :)

  • Jeszcze tyle przede mną. Nie doświadczyłam takiego prawdziwego festiwalu.

  • Miałem dokładnie to samo w ten weekend: dwudniowy Festiwal im Ryśka Riedla w Chorzowie (sobota i niedziela). Zamiast zostać na festiwalu na noc, wolałem z Chorzowa nocnym tramwajem jechać do domu (Ruda Śląska) aby wziąć prysznic, wyspać się w swoim wygodnym, wielkim łożu, zjeść ciepłe śniadanie jak człowiek (34-latek), aby rano wypoczęty, zdezynfekowany, najedzony, wyruszyć na kolejny dzień festiwalu.

  • Mam podobne odczucia. Ja akurat jeździłam do Jarocina. Klimat niesamowity, wolność i nawet zarzuty o totalną komercję nie przeszkadzały w odbiorze. Wiadomo, że nikt nie zrobi z Jarocina tego, co było w latach 80-tych… W każdym razie miło się wspomina czekanie w kolejce do pola namiotowego w południe w upale, saunę z namiocie, poparzenie nagrzanym żelem pod prysznic, wędrówki po wodę, ciągłe nawoływania „Andrzeeej!”… ale teraz wolałabym już dołożyć do noclegu i mieć wygodniej.

  • T.

    1995? rok. Dąbie. 2-gi Woodstock. Mój pierwszy. Od tej pory kilkaset ( tysiąc?) koncertów. Zawsze pod sceną. W tym roku byłem juz na Openerze, Orange, Ursynaliach i Jarocinie.

    Ale coś się zmieniło. Koniec z nocowaniem po parkach lub pod namiotem, żarciem z puszki czy najtanszym piwem.To samo z łapaniem stopa (czas to pieniądz).

    Mimo, że nie planuję dorosnąć, to jednak warto czasem wydać trochę kasy na odpowiedni standard.

    PS. to mój pierwszy koment tutaj, chyba nie ostatni.

  • Ania Roszak

    Ja w tym roku 4ty raz na audioriver a pierwszy raz (i ostatni) w mieszkaniu u znajomych z plocka. Jestem calkowicie rozczarowana. W ogóle nie czułam tego festiwalowego rejwowego klimatu. Najlepszą opcją moim zdaniem jest samochód ze znajomymi na dzikiej plaży audiopola. Wszystkie rzeczy w aucie, a namiot/karimatka w cieniu pod drzewkiem co by slońce za bardzo nie przypiekło w trakcie odsypiania nocy ;)

  • olaf

    Powiem, ok napiszę, Ci tak – pierdolicie hipolicie :) Po ostatnim audio też tak mówiliśmy (piszę w mnogiej, bo nie byłem sam i mniej-więcej wersja myła wspólna): a to że piasek w butach, a że kolejka do kibla (próbowałem raz w toitoiu koło sceny – oprócz potrzeby nr 1 poszła nieplanowana trójka – zrzygałem się niemiłosiernie zanim udało mi się opuścić plastikowego potwora), nei wspominając o upale nie do ogarnięcia… ale cóż, jeśli wraca się na pole namiotowe o 9 rano, trzeba to wziąć pod uwagę (btw, jeśli ktoś chciałby się skusić na niedrogi 4-os namiot z allegro, 2×2 sypialnie + przedsionek dla konia, nie polecam – na potwierdzenie mogę wysłać zdjęcia :) ) Chyba odszedłem od tematu.. a więc: w tym roku też wzieliśmy toicampa, też piasek, nowy namiot!! :) (może nie taki 2sec ale jak na traperskiego ignoranta z pożyczoną dziewczyną daliśmy radę), idąc dalej, nie pamiętam czy jadłem coś przez te 4 dni, wiem że coś tam piłem, padał deszcz i przeniosłem w butach pewnie z tonę piasku pomiędzy scenami… jedynym usprawnieniem w porównianiu do roku ubiegłego był wynajęty bus (ooo i to polecam wszystkim – jest taniej niż pociągiem, a jeśli ktoś nim jechał, to na pewno żałuje tej decyji po stokroć). Konkludując – nie wyobrażam sobie audio, żeby nie koczować na piasku, nie zjarać się na słońcu na audiopolu (no i skończyć tam każdej imprezy), nie słuchać basów spod wody na zalewie, nie czekać w kolejce na kibel jak klocek już prawie chce wyjść, nie poznawać codeziennie tych samych osób z namiotów obok, prosić ochronę o wskazanie namiotu albo chociaż kierunku gdy wewnętrzna nawigacja nawala, siedzieć na górce i słuchać soczystego basu, nawet w deszczu… może i wracam do namiotu mokry, zmęczony, pragnący odpoczynku i ciepła, podczas gdy jest na miejscu rzeczywistość jest brutalnie zweryfikowana – ale to nic. Budzę się rano (no dobra, wczesnym popołudniem) i wiem, że te 500m dzieli mnie od kolejnego, najbardziej zajebistego dnia mojego życia, z muzyką którą kocham i przyjaciółmi którzy są obok (a jeśli nawet gdzieś się pogubimy, to mamy sprawdzony system – po prawej stronie sceny przy kolumnach :))))

    • A ile masz lat? :D

      • olgs

        jezu, ja mam 27 i do momentu utkwienia przed scena na festiwalu moja glowa jeczy MAM DOSC, nie chce juz (juz ostatnie 2 lata na festiwale decyduje sie na kilka dni przed, ze 2-3 :D) …. festiwal mija jak zwykle zawodowo, i znowu zaczynam miec dosc, ale juz jak dochodze do siebie w domu :P …ja naprawde nie mam juz sily do tych imprez, ale tak je kocham! :D więc do zobaczenia za rok! może sonar wejdzie w gre ;)

  • Anka Te.

    Tak jest – osobiście potwierdzam. Kiedyś w roku 19.. :) byłam na woodstoku w Żarach. Nie zależało mi na niczym innym jak tylko na zabawie i gapieniu się w ludzi. Ubrana byłam w luźne ciuchy, w plecaku żadnych kosmetyków ( typu puder, czy tusz). Było zajebiście na pierwszych kilku woodstokach, pamiętam jeszcze te stacjonarne budki telefonicznie i karty tp – no dzwoniło się do rodziców, że jest w porzo i żeby mieć dyspensę na przyszło rok. Uważam, że w Kostrzynie już jest inaczej, bardziej komercyjnie a nastawienie na kasę oraz handel jest ogromne ( koszuli, koraliki, gastronomia) – no dobra niech woodstowicze mają trochę wygody. Osobiście już nie uczestniczę w takich koncertach, bo podobnie jak Mavi Pi. cenię sobie higienę jako piękna trzydziestoletnia hihihi
    niestety: czasy i poczucie higieny się zmieniają – ale chętka na zabawę – never :) pozdro Anka Te.