Ostatnio rozmawialiśmy z moim ulubionym konkubentem (znanym Wam jako T.) o naszym dzieciństwie – co lubiliśmy, jakie podejście mieliśmy do szkoły, nauki, innych dzieciaków, dorosłych. I co się okazało? Jesteśmy spokrewnieni…
A przynajmniej tak by wychodziło biorąc pod uwagę liczbę punktów wspólnych na mapie naszych gówniarskich osobowości.
Oboje byliśmy grzecznymi dziećmi, dobrze się uczyliśmy i mniej więcej do liceum siedzenie w książkach niezdrowo nas rajcowało.
T., podobnie jak ja, był chorowitym dzieciakiem. W związku z tym sporo czasu spędzał w domu, wyglądając przez okno i obserwując, jak koledzy kopią piłkę, a koleżanki ciągną się za włosy i pałują po głowach lalkami Barbie. Podejrzewam, że w tym czasie robiłam dokładnie to samo na drugim krańcu Polski.
Prątkując i zapijając czosnek mlekiem sporo czytaliśmy. Ba, pożeraliśmy książki – średnio jedną dziennie. Pewnego razu pani z biblioteki dla dzieci rozłożyła ręce i powiedziała Nic dla ciebie nie mam, kruszyno. W przeciągu dwóch lat wyczytałaś wszystko, co było do przeczytania. Może dam ci po raz trzynasty „Wakacje z duchami”?. Tym sposobem w wieku dwunastu lat za zgodą mamy założyłam swoją pierwszą kartę w bibliotece dla dorosłych. Od tamtej pory mogłam oficjalnie wypożyczać horrory Koontza, ciężką prozę Nabokova czy „Buszującego w zbożu”. T. miał identyczną historię – jako trzynastolatek został pełnoprawnym odbiorcą literatury dla dorosłych (i nie mówię tu o świerszczykach, chociaż w sumie cholera go wie).
Choć czytywaliśmy zabronione księgi, rodzice trzymali nas pod kloszem. Oboje pojechaliśmy na nasze pierwsze kolonie dopiero w wieku nastu lat. O każde wyjście z domu musieliśmy walczyć – jako dzieci, żeby móc pojechać z wycieczką szkolną w jakieś skażone zarazkami miejsce. Jako nastolatki – żeby wyrwać się na koncert czy imprezę. To nauczyło nas sztuki negocjacji i kombinowania – zawsze trzeba było przekabacić któregoś z rodziców na swoją stronę. U mnie była to mama, u T. – tata.
Byliśmy bardzo podobnymi dzieciakami. Z tymi samymi zainteresowaniami, podejściem do życia (o ile kilkulatek może w ogóle jakieś mieć), refleksjami, lękami i marzeniami… Mniej więcej w wieku 15 lat nasze drogi rozeszły się. T. został bad boyem, ja wciąż grałam grzeczną dziewczynkę aspirującą do bycia rozwydrzoną nastolatką. Dziś jesteśmy jak ogień i woda. On spokojny i opanowany, wybucha dopiero, gdy zbierze się miarka. Ja na co dzień impulsywna, w sytuacjach ekstremalnych łagodzę konflikty i szukam rozwiązań. On umysł ścisły, ja humanistka. On antysportowy, ja wręcz przeciwnie. On uparty, ja wredna. On idealista, ja sceptyk. I tak dalej.
Zaczynaliśmy z podobnym bagażem, a skończyliśmy kompletnie inaczej, choć razem.
I tu jest właśnie miejsce na refleksję. Czy nasze dzieciństwo warunkuje to, z jakim partnerem będziemy w przyszłości? Nie chodzi o wzorce relacji damsko-męskich wyniesione z domu na podstawie obserwacji związku matki i ojca. Chodzi o tę dziecięcą naiwność – specyficzne postrzeganie świata, które zmienia się dopiero, gdy zaczynamy dorastać, buntować się i szukać swojego miejsca wśród dorosłych. Czy sposób, w jaki widzieliśmy świat będąc dziećmi sprawia, że mamy większe skłonności, by wiązać się z dorosłym człowiekiem, który jako dziecko był podobny do nas? Zastanawialiście się kiedyś na tym?
Jakim dzieckiem byłeś/byłaś Ty, a jakim Twoja partnerka/partner? Podziel się, może dojdziemy do kompletnie innych wniosków :)
Poprzedni tekst z cyklu Miłość z Freudem w tle możesz przeczytać tutaj.