Siedzimy w kuchni nad trzema sałatkami i zieloną herbatą. Wina nie ma, wino już niemodne. Dziś piękni trzydziestoletni piją tylko Pu-Ehr, wodę z Britty oraz świeżo wyciskane soki z marchwi. Nasze ciała to fit świątynie od czterdziestu pięciu dni nieskażone etanolem, o czym komunikujemy w soszjal midjach z nabożnością randomowego radiomaryjczyka. Celebrujemy własną zajebistość, przypalając co drugi piątek zioło albo łykając kwasa, który przenosi nas na wyższy poziom chuj-wi-czego, ale fajnie jest myśleć, że jest się ponad to, czymkolwiek „to” by było. Mamy swoje koty, psy, mieszkania na kredyt z pokojem przechodnim i z przechodnim mężczyzną, ale teraz siedzimy tu, w kuchni u M., na krzesłach z Ikei, nad sałatkami z kurwa kiełków, trufli i roszponki oraz nad wodą oligoceńską, świeć panie nad jej niskokaloryczną duszą. Trzy „silne niezależne kobiety” o szerokich uśmiechach i rozbieganych spojrzeniach. Ni to zabawne, ni żałosne.
Ale jakby tak spojrzeć z boku…
Jakby tak spojrzeć z boku, zobaczyłbyś trzy skulone dziewczynki, którym kiedyś rodzony ojciec przypierdolił prosto między oczy. Tej blizny nie widać, zbledła przez lata, ale my o niej wiemy. Podobnie jak miliony innych młodych kobiet w Polsce, którym tata zrobił kuku, a matka przyzwyczaiła, że takie kuku robione kobiecie to w sumie nic niezwykłego. Siedź cicho i udawaj, że wszystko w porządku. Bo będzie tylko gorzej.
Tata 89’
Jestem z (mam nadzieję ostatniego) pokolenia dzieci, których ojców nie było albo byli boleśnie. Ojców nieświadomych własnego rodzicielstwa, wychowanych w duchu, że od dzieci, ścier i garów jest baba, a chłop to ma zarabiać. A poza tym ma mieć. Posprzątane. Podane do stołu. Podane do łóżka. Ojców, którzy najpierw, za komuny, nauczyli się kombinować, a później, za Wałęsy, dorabiać. Mężczyzn, których świat był czarno-biały, a system wartości sprowadzał się do trzech pojęć: ruchanie – praca – wóda, choć sami uparcie wierzyli w to, że centrum ich jestestwa stanowi rodzina – największa świętość, najwyższa monstrancja, ostatnie stadium hipokryzji.
Dziś większość tych mężczyzn podmaka na miejskich cmentarzach. Leży na OIOM-ie z przedwczesnym zawałem. Trzyma w szufladzie papiery rozwodowe jako jedyną pamiątkę po „kobiecie ich życia”, jednocześnie powtarzając kumplom od kieliszka, że „każda baba to kurwa”.
Mają przekrwione oczy, napuchnięte brzuchy i ciuchy typowego alimenciarza. Są uosobieniem mężczyzny, z którym żadna szanująca się kobieta nie chciałaby mieć nigdy nic wspólnego.
Nasi ojcowie.
Córka 2.0.
Nie prowadziłam badań, nie zamierzam generalizować – zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy ojcowie swoich 20-30-letnich córek nie potrafili stanąć na wysokości zadania. Ale faktem jest, że na palcach jednej ręki mogę policzyć znane mi młode kobiety, których ojcowie BYLI. Trzeźwi. Świadomi. Zaangażowani w ojcostwo. Odnoszący się z szacunkiem do swoich córek oraz do matek swoich dzieci. Faktem jest też, że ojcostwo rozumiane tak, jak definiujemy je dzisiaj, ma niewiele wspólnego z ojcostwem lat 70-tych czy 80-tych ub. wieku.
Efekty widać jak na dłoni: w pokoleniu „wyzwolonych trzydziestoletnich”. Buntowniczek, które chciały pokazać zmaskulinizowanemu światu wielkiego faka, ale po drodze trochę im nie wyszło. Bo w domu nauczyły się walczyć co najwyżej z wiatrakami.
Dorastałyśmy w rodzinach z atrapą ojca i z teledyskami Hole w MTV. Słuchałyśmy Spice Girls albo Patti Smith, czytałyśmy Eve Ensler i myślałyśmy, że też takie będziemy: twarde, drapieżne, niezależne. Patrzyłyśmy, jak nasze matki cierpią przez naszych ojców i myślałyśmy sobie: „Nigdy żadnemu mężczyźnie nie dam się tak skrzywdzić/zranić/sponiewierać. Nigdy nie pozwolę, by mężczyzna umyślnie sprawiał mi ból i cierpienie. By mnie nie szanował”. A potem wiązałyśmy się z ćpunami, alkoholikami, chłopcami o przeszywających spojrzeniach, którzy doskonale wiedzieli, jak sprowadzić dziewczynę do poziomu parteru. Raz, drugi, trzeci, dziesiąty – powtarzałyśmy ten sam błąd, pytając w kółko: dlaczego on mi to robi?
Królowe dramatu
Nauczone, że związek to cierpienie, łzy i poniżanie drugiego człowieka. Próba sił, w której zawsze jedna strona jest mniej lub bardziej podporządkowana drugiej.
Karmiące się bajkami o związku partnerskim, jednocześnie we własnych domach z własnymi mężczyznami prowadzące wojnę. Święcie przekonane, że na tym właśnie polega nasza niezależność: nie dać sobie wejść na głowę, podczas gdy dajemy sobie zasadzać kopa w brzuch.
Taka logika w spadku po PRL i tych wszystkich latach, kiedy kobieta traktowana była jako żebro Adama. Osoba niższej kategorii. Człowiek pozbawiony praw.
Ta nauka od pokoleń przebiegała dwutorowo. Z jednej strony – lekcja historii. Z drugiej – wychowanie do życia w rodzinie.
Trzeba być bardzo silną jednostką, żeby wyrwać się ze schematu. Albo po prostu trzeba dojść do ściany. I cegła po cegle, kamień po kamieniu, tę ścianę rozebrać. Przejść na drugą stronę i powiedzieć sobie: „No, to teraz w końcu mogę zacząć żyć”.
Kobieta lubi, jak ją boli?
No więc siedzimy we trzy, przy tym stole, nad tymi sałatkami i tą wodą oligoceńską. Bardzo nowoczesne, inteligentne, autoironiczne. I potłuczone. I myślimy sobie, że my w jakiś sposób jesteśmy lepsze, bo o krok dalej od tych wszystkich kobiet, które każdego ranka, wciąż i wciąż, budzą się z ręką w nocniku, pokrzywdzone i nieszczęśliwe, jak zacięta płyta powtarzając: „Czemu to mnie spotyka? Czemu on mi to robi? Co ja robię nie tak? Czy naprawdę nie ma już dobrych, normalnych mężczyzn na tym świecie?”. No kurwa są. Tylko że Wy ich nie widzicie. Nie chcecie i nie umiecie ich widzieć.
No więc siedzimy, we trzy, dowartościowane, bo my już wiemy, że takie jęczenie fajnie wygląda tylko w serialach.
Bo my już wiemy, że doszłyśmy do ściany.
Że trzeba tę ścianę rozebrać.
I póki co to by było na tyle.
Fot. Carlos R. Pexels.com