Człowiek to taka dziwna istota, która pozwala się oszukiwać przez swój własny mózg. Uwielbiamy racjonalizować (Pewnie i tak bym nie przebiegł tego maratonu, więc w sumie lepiej, że nie wystartowałem), wypierać (Owszem, jest między nami źle, ale przecież się kochamy, on nie może mnie zostawić, to się nie wydarzy), sublimować (Mam kontuzję i nie mogę ćwiczyć, więc teraz pójdę w melanż, kto mi zabroni?), zaprzeczać (Ja mam problemy w relacjach? Chyba kpisz! To wszyscy moi ex byli kutasami, dlatego mnie rzucali, jeden po drugim), fiksować się (Poszukam pracy, jak tylko skończę oglądać ten program… I następny. A po nim jeszcze tylko dwa seriale. I wiadomości. A później…).
Gdyby nie mechanizmy obronne, wielu z nas wylądowałoby w psychiatryku – to one pomagają nam radzić sobie z wewnętrznymi konfliktami, zmniejszają lęki, frustracje i poczucie winy, na swój sposób chroniąc nasze ego. Występują u każdego z nas, pełnią rolę przystosowawczą, jednak niektóre z nich stosowane zbyt często mogą zaburzać prawidłowe funkcjonowanie i w efekcie przynieść więcej szkód niż pożytku.
Dlaczego o tym piszę?
Bo skończyłam tę cholerną psychologię i niestety coś mi w głowie po tych studiach zostało – rozmawiając z ludźmi, obserwując ich zachowania, widzę pewne wyuczone sposoby radzenia sobie z problemami, pewne wzorce, które bywają – nie bójmy się tego słowa – chujowe. Ba, ja sama zauważam u siebie mechanizmy, które stosuję, żeby zminimalizować ból/przykrość/dyskomfort psychiczny w niektórych sytuacjach. Jest to o tyle trudne, że gdy od czasu do czasu uświadamiam sobie, że uciekam do pewnych wyuczonych mechanizmów, żeby zniwelować niewygodne dla mnie odczucia, cały pancerz obronny pęka w pizdu, a ja stoję, mała, naga i bezbronna i nie potrafię się pozbierać. Dlatego właśnie…
Oszukiwanie samego siebie nie jest złe
…o ile robisz to z pełną świadomością i akceptacją faktu, że chwilowo mydlisz sobie oczy, bo jest Ci to potrzebne, żeby przetrwać. Przykład?
Jakiś czas temu dopadła mnie kontuzja. Nie mogłam biegać, skakać, dźwigać – generalnie syf, kiła i mogiła. Złapałam strasznego doła i zachowałam się mniej więcej tak, jak przykładowy Stefan z leadu – poszłam w melanż. Stwierdziłam, że skoro nie mogę ćwiczyć, to mam to wszystko gdzieś i będę się znieczulać podczas spotkań towarzyskich. I to skutkowało… do czasu. Kiedy zaleczyłam kontuzję i wróciłam do treningów, forma była tragiczna, kondycja zerowa, a opona na brzuchu od tryliona wypitych lampek wina na tyle duża, że za każdym razem, gdy patrzyłam w lustro, miałam ochotę zabijać. To scenariusz sprzed kilkunastu miesięcy. Słaby, prawda? Co mogłam zrobić, zamiast uciekać od problemu? Na przykład to, co robię teraz.
Kilka dni temu poprawiłam cover tatuażu na kostce, bo mi się trochę „rozjechał” (zdarza się przy coverowaniu), w związku z czym skutecznie wykluczyłam się z treningów biegowych na najbliższe dwa tygodnie. Nie mogę za bardzo obciążać nogi ani wystawiać jej na słońce, więc od wtorku pracuję z domu i dostaję kurwicy, bo pogoda jest piękna i choć serce (i nogi) rwie się do strzelenia 20 kilometrów, ja muszę siedzieć na dupie i chuchać na tatuaż. Co robię w związku z tym? Po pierwsze, wzmacniam core, bo to przyda mi się w treningach, kiedy już do nich wrócę: brzuchy, planki, nożyce, V-upy, skrętoskłony i takie tam. Po drugie, pożyczyłam rower stacjonarny od mamy mojego faceta i codziennie rano robię na nim 20-40 kilometrów. Dodam, że nienawidzę jeździć na rowerze, cholernie mnie to wkurwia, bo pracują na nim tylko nogi, dupa boli od siodełka, człowiek się namacha jak pojebany, a spala o wiele mniej kalorii niż podczas biegania i w ogóle rower jest bez sensu, meh, aj hejt it, no ale cisnę, bo co mi pozostało? Leżenie i patrzenie w sufit? Forma się sama nie zrobi, a maraton już pod koniec września. Po trzecie: jak nigdy pilnuję diety. Praktycznie odstawiłam węglowodany, energię czerpię głównie z tłuszczy i białka, staram się nie tykać alko (choć, jak widzieliście wczoraj na fb, nie zawsze się to udaje ;)) Zdaję sobie sprawę, że to nie to samo, co sukcesywne zwiększanie kilometrażu, ale lepiej robić coś niż nic i pomimo frustracji i świadomości, że ten rower nawet w połowie nie da mi takich efektów jak bieganie, nie poddawać się i skupiać na tym, CO MOGĘ, a nie na tym, CZEGO NIE MOGĘ zrobić.
I tu przechodzimy do kolejnego punktu.
Nie mogę = nie chcę
Ludziom często wydaje się, że pewnych rzeczy nie mogą zrobić, BO COŚ.
Nie mogę zmienić pracy, bo musiałbym się przebranżowić, a nie mam na to czasu.
Nie mogę być z człowiekiem, którego kocham, bo jestem zaręczona z kimś innym.
Nie mogę się z Tobą spotkać, bo mam małe dziecko w domu.
Nie mogę pojechać na wakacje, bo jestem szefem i muszę wszystkiego dopilnować, bo jak nie dopilnuję, to firma padnie, a świat się skończy.
Nie mogę związać się z nowym facetem, bo wciąż kocham byłego, choć rozstaliśmy się jakieś dwa lata temu…
Wiecie, powiedzonko „dla chcącego nic trudnego” nie wzięło się z dupy.
Bardzo często, zbyt często, zamiast szukać rozwiązań, my fiksujemy się na „nie mogę”, które tak naprawdę oznacza „nie chcę”, „boję się”. Nie chcę ryzykować. Boję się wychodzić poza (moje ulubione trzy słowa :D) swoją strefę komfortu. Nie chcę ponieść porażki. Boję się, że inni ocenią moją decyzję negatywnie. I tak dalej.
Więc racjonalizujemy sobie tę swoją bierność lub wygodnictwo, uciekamy od odpowiedzialności za własne życie, stwarzamy pozory zmian, zamiast rzeczywiście coś zmieniać i wierzymy w swoje własne argumenty, dzięki którym czujemy się lepiej, czujemy że wszystko ok.
Tymczasem gdzieś tam w środku cały czas tkwi mały robak, który drąży i szepta, że wcale nie jest ok. Prędzej czy później ta mała, tłusta gnida wylezie i wtedy zrobi się naprawdę nieprzyjemnie.
Oby zdążyła wyleźć, zanim sobie zaczniesz cycki zarzucać na plecy, a twarz prasować wałkiem.
Peace.