To jakiś dwunasty Nowy Dokument Microsoft Office, który otwieram. A potem zamykam, bez zapisywania.
*
Chciałabym Wam coś powiedzieć, ale nie wiem, co. Nie wiem, o czym. Myślałam, żeby o szczęściu. Że stawiamy sobie cele, które za wszelką cenę staramy się zrealizować, bo wydaje nam się, że jak dopniemy swego, to będziemy szczęśliwi. A więc celujemy: w lepiej płatną, bardziej rozwojową pracę. We własne M2 na kredyt. W nowy związek. Nową figurę. Nową, skórzaną sofę, na której posadzimy naszych nowych znajomych. W nową podróż. W nowe dziecko… Długo by wymieniać. Tak czy siak, oczekujemy, że kiedy już zrealizujemy nowy cel, wszystko się poukłada, życie nabierze sensu, my staniemy się lepszą, pełniejszą wersją siebie. Ale oczywiście chuja tam, bo szczęście to nie nowa życiówka, nowa słit focia z celebrytą na Instagramie, czy nowy blender z pięćdziesięciomasześcioma funkcjami obracania warzyw i owoców. Szczęście to stan umysłu. Jakaś tam samoakeptacja, pogodzenie się, zamknięcie pewnych spraw.
Umówmy się. Szczęśliwi ludzie nie piszą o tym, jak być szczęśliwym.
*
Pomyślałam więc, że może opowiem Wam o tym, jak było na Audioriver. Ale w sumie kogo poza mną to obchodzi? Festiwal jak festiwal. Jedni ćpali, inni chlali, wszyscy słuchali muzyki, było fajnie. Sven Vath i Recondite podbili moje serce, ale przecież to jest mało istotne.
Dla mnie w tym momencie istotniejsza jest świadomość faktu, że w hawirze, którą wynajmowaliśmy na czas festiwalu, pół roku temu 61-letni facet zadźgał nożem swoją 60-letnią konkubinę. Czy tam na odwrót. Dowiedzieliśmy się o tym w niedzielę od taksówkarza, który wiózł nas na busa z Płocka do Warszawy. „Pani, to na pewno ten adres. Wiem, bo syna mam w policji”. Wujek Google potwierdził. Tak zgadza się. Przez dwa dni spaliśmy, imprezowali i jedli w pomieszczeniu, w którym zginął człowiek.
To zdecydowanie nie jest temat, który warto ciągnąć.
*
Potem pomyślałam, że w sumie dawno nie było nic o treningach, więc może napiszę o tym, jak to jest, kiedy trening sam w sobie stanowi wyzwanie. Nie, że zawody, ale trening właśnie. Uber wymagający, taki, który już na dwa dni przed spędza sen z powiek. Ale doszłam do wniosku, że ci, co trenują, doskonale wiedzą, o czym mówię, a ci, którzy nie trenują, mają na to wyjebane.
Więc gdzie tu sens?
*
A teraz, wiecie, siedzę i myślę sobie, że od ponad trzech lat robię całą masę rzeczy, które miały uczynić mnie szczęśliwszym człowiekiem.
Pisanie bloga i osiągnięcie pewnej, stabilnej pozycji w świecie blogosfery.
Znalezienie pracy, w której będę się rozwijać.
Napisanie książki.
Wyrzeźbienie super figury.
Przebiegnięcie maratonu w określonym czasie.
Większość z wyżej wymienionych udało mi się zrealizować w którymś momencie mojego życia. Czy te „osiągnięcia” sprawiły, że jestem szczęśliwa? Spokojna? Pogodzona ze sobą i ze światem?
Nie.
*
Nie wiem, co dalej.
Być może zniknę. Może rozpadnę się na kawałki. Może rzucę to wszystko w pizdu i pojadę na koniec świata, żeby nic nie widzieć i nic nie słyszeć.
Ale prawdopodobnie zostanę tu, tak jak teraz. Leżąc na łóżku i głaszcząc kota. Wiecznie niewystarczająco dobra.
Moja siła tkwiła w oszukiwaniu się. Że to, co robię, jest dla mnie dobre, najlepsze. Że to, co robię, jest dla Was najlepsze. Że dzięki temu, co robię, jestem szczęśliwa.
Dziś moja siła tkwi w tym, że wiem, jak kurewsko słaba jestem. Ale jeszcze nie wiem, co z tym faktem zrobię.
Tak więc poznajmy się. Oto ja. Malvina Pe. Nie czekajcie na mnie.
Fot. Sebastian Pichler/unsplash.com