Dziewiąty kilometr. Zwalniam drastycznie. Słońce grzeje od jakichś dziesięciu minut, but mnie obciera, jestem głodna i strasznie chce mi się pić, ale to nie jest ważne. Ważny jest fakt, że odpuszczam. Poddaję się. Przestaję walczyć z upałem, głodem, butem… Przestaję walczyć ze sobą. Nie mówię już pod nosem, jak na poprzednich zawodach: „Kto, jak nie ty?” Albo: „Co, Pajonk nie da rady? Pajonk zawsze daje radę!”. Nie mówię: „Zapierdalaj!”, nie mówię: „Będziesz gorsza/chujowa/mniej fajna, jak tego nie zrobisz”.
Po prostu czuję, że nie wyrabiam. Nie lecę, nie frunę jak na lutowym półmaratonie w Wiązownej czy na kwietniowym maratonie w Dębnie, gdzie zrobiłam swoje życiówki. Nie cieszę się biegiem. Chcę go tylko przetrwać. A nawet mniej, bo od 11 do 15 kilometra zastanawiam się, czy by nie zejść z trasy. W końcu przyjechałam tu po życiówkę, miałam lecieć cały półmaraton w średnim tempie co najmniej 4:33, a tu zbliża się dwunasty km, a ja się toczę po 5:05… Z jednej strony nie mogę uwierzyć w to, co widzę, z drugiej – gdzieś tam, w środku – czuję, że tak właśnie miało być, że przyszedł TEN MOMENT, kiedy muszę (chcę?)…
ODPUŚCIĆ
Jak nigdy dotąd pozwalam sobie być gorszą. Nieidealną, nieperfekcyjną, nie-harpaganem. Po raz pierwszy w życiu godzę się z faktem, że coś może mi nie wyjść. Nie udać się. Że ja też mam prawo czasami powiedzieć „pierdolę, nie robię”.
Może to Wam się wydać dziwne, ale ja tak nie umiem. Umiem być najlepsza, umiem być perfekcyjna, umiem dostawać piątki z każdego przedmiotu i dawać z siebie wszystko na każdym biegu. Umiem się głodzić na śmierć i umiem też realizować wszystkie swoje cele. To jest ta Malvina, którą znaliście do tej pory. Malvina – perfekcjonistka. Malvina – harpagan. Malvina – fighter.
Malwina dziś jest kimkolwiek. Człowiekiem jednym z wielu, który ma swoje dobre momenty i ma te chujowe. Człowiekiem, który już nigdy więcej nie powie Wam, że da się pracować na pełny etat, trenować 5-6 razy w tygodniu, trzymać dietę, pisać bloga, pisać książkę, pisać felietony do „Logo”, prowadzić dom i jeszcze mieć świetne relacje z ludźmi. Nie, kurwa. To jest awykonalne. I przepraszam za to, że tak długo trzymałam Was w błędzie.
Pękłam, rozsypałam się, składam klocki na nowo. Fajnie, że jest kilka osób, które to rozumieją. Nie czekam na oklaski, głaskanie po główce i mówienie „Ooo, wspaniale, że potrafisz być słaba”. Pierdolę takie gadanie, bo ja nie umiem…
BYĆ SŁABĄ
Ja się tego dopiero uczę.
Uczę się być słabą.
Dobre, co?
Momentami sama nie potrafię tego…
ZROZUMIEĆ
I to jest straszne uczucie – z jednej strony oczyszczające, a z drugiej, ciągnące w dół.
Wiecie, kiedy dziś na facebooka i instagrama wrzuciłam swoje zdjęcie z biegu z informacją, że zamiast 1:36 w półmaratonie pobiegłam na 1:43, że jestem zmęczona, głowa odmówiła współpracy i że w związku z tym wszystkim odpuszczam bieg na życiówkę na maratonie we Wrocławiu, a znajomi napisali, że „pierdolę”, mam się „wziąć w garść i walczyć”, autentycznie się wkurwiłam.
A wiecie, dlaczego? Bo przez 30 lat żyłam w przekonaniu, że życie to walka… A to gówno prawda jest. Bo ja nic nie muszę, ale mogę wszystko. Tak więc mogę i chcę w końcu…
ODPOCZĄĆ
Dla mnie, człowieka, który przez kilka ostatnich lat funkcjonował jak Robocop, uświadomienie sobie tego jest ogromnym krokiem naprzód. Mówią, że doszłam do etapu, kiedy…
NAJLEPSZE PRZEDE MNĄ
Zabawne.
Gdy znajomi pisali „WALCZ!”, B. napisał cztery słowa. „Duma. Tędy, Malv, tędy”. I dla mnie te cztery słowa znaczą więcej niż całe motywacyjne pierdolenie o tym, że „nie odpuszczaj i nigdy, nigdy się nie poddawaj”.
Bo ja już wiem, że za niczym się nie muszę chować i nic nie muszę udowadniać, żeby być i żeby żyć. Nie wiem jeszcze, jak to zrobić, ale wiem już, że JA to nie statusy na facebooku, nie zdjęcia przepuszczone przez filtr, nie zdobyte medale i nie abs-y na brzuchu. Ja to moja głowa, moja wolność, moja samoakceptacja i moje prawo do bycia mną.
Ja to moje doświadczenie, moja wiedza, moja empatia, moja wrażliwość i moje (wewnętrzne) piękno.
Ja, to to, co mówię, myślę, robię. Nie to, jakie sprawiam wrażenie.
I powiem Wam jeszcze, że dla mnie to kurewsko trudne: zaakceptowanie faktu, że nie zawsze mogę być najlepszą wersją siebie. Mindfuck. Bo z jednej strony mam ochotę siebie za to ukarać, a z drugiej – przytulić.
I tak stoję jak ta pizda i nie wiem, co robić.
B. mówi, że jak zacznie padać, to się ruszę.
No i kurwa pada, a ja nadal stoję w miejscu.
Choć i tak już jestem zajebiście daleko… ;)