Uwielbiam jeść. Jedzenie, seks, taniec i bieganie są dla mnie najbardziej pierwotnymi, a jednocześnie sensualnymi źródłami przyjemności nie wymagającymi intelektualnego wysiłku. Z tańcem i z bieganiem większego problemu nie ma – wystarczy odpalić YouTube/wyjść do klubu/założyć biegówki i zacząć pląsać/ruszyć przed siebie. Z seksem wiadomo, najprzyjemniej uprawiać go w towarzystwie, dochodzi więc czynnik doboru partnera/ów, ale umówmy się – w dzisiejszych czasach łatwiej znaleźć ludzi do bzykania niż do życia. Natomiast z jedzeniem jest tak, że na drzewach nie rośnie – żeby było smacznie, trzeba spędzić trochę czasu w kuchni, mieć ciekawe pomysły… No zwyczajnie trzeba lubić stać przy garach. A widzicie, ja tego nie lubię. Nie znoszę wręcz. Gotuję tylko dlatego, że staram się trzymać michę, czyli jeść zdrowo. Wiadomo, że ze zdrowym jedzeniem na mieście bywa różnie, bo fit-knajp wbrew pozorom wcale nie jest aż tak wiele. Dochodzi też czynnik finansowy – „zdrowe” knajpy są drogie. Gdybym chciała codziennie stołować się poza domem/pracą, musiałabym na to przeznaczyć jakieś 2/3 mojej pensji. Nie do zrobienia.
Jest jednak kilka takich dni w miesiącu [zwykle soboty i/lub niedziele], kiedy bilans kaloryczny i składniki odżywcze mam w głębokim poważaniu, azaliż gdyż robię sobie tzw. cheat meal, czyli „oszukany posiłek”. I wtedy, Moi Drodzy, idę w miasto, wychodząc z założenia, że skoro już wpieprzam te przepyszne, niezdrowe kalorie, to chcę, żeby ktoś je dla mnie urychtował, podał w pięknym anturażu i najlepiej przyniósł do tego butelkę wina :D
No i tak sobie pomyślałam, że skoro mam kilka swoich ulubionych miejscówek z dobrą szamą, to czemu by się tą cenną wiedzą z Wami nie podzielić? A nuż będziecie kiedyś szukać jakiejś spoko knajpy i wtedy przypomnicie sobie pająkowe słowa?
No to ruszamy!
WARSZAWA
Warszawskich rekomendacji będzie ofkors najwięcej, bo tutaj mieszkam od pięciu lat, więc stołeczne knajpy znam siłą rzeczy najlepiej. Będzie też sporo kuchni włoskiej (bo to moja ulubiona) i #miensa (bo lubię), więc z góry sorry dla bezglutenowców, wegetarian i wielbicieli paleo. Na propozycje tak czy siak zerknąć możecie, bo w menu niżej wymienionych są też dania bezglutenowe i bezmięsne. Ja ich po prostu nie zamawiam :P
Zacznę od jednego z moich najnowszych odkryć, czyli…
TRATTORIA DA ANTONIO
Położona w samym centrum Warszawy, typowa włoska restauracja prowadzona przez Sir Antonio – najprawdziwszego Włocha z samej Sycylii ;)
Produkty używane w Trattorii pochodzą z Włoch, nie ma opcji, żeby było inaczej – to po prostu czujesz w każdym kęsie. Na śródziemnomorską modłę, przed każdym posiłkiem na stół wjeżdża ciepłe pieczywo z oliwą, które nie jest doliczane do rachunku i… doskonale smakuje z dobrze schłodzonym białym winem, które w tej restauracji mają naprawdę wyśmienite.
Mogę śmiało powiedzieć, że w Trattoria da Antonio serwują najlepszą pizzę w Warszawie [soczysta, na cieniutkim cieście, bogata w składniki] i jedne z najlepszych makaronów, jakie jadłam w stolicy. Tak się składa, że moi faworyci z menu to jednocześnie specjalności restauracji. Mowa tu o pizzy Prosciutto Bufala [sos pomidorowy, szynka parmeńska, mozzarella, mozzarella di bufala, pesto, rukola], oraz o makaronach: Tagliatelle Antonio [tagliatelle szpinakowe z melonem, prosciutto crudo, krewetkami i szafranem w sosie śmietanowym] i Rigatoni alle Campagnola [grube rurki z boczkiem, cebulą, peperoncino, grzybami leśnymi w sosie pomidorowym z ricottą – ja oczywiście zamawiam wersję bez grzybów].
Sam lokal jest przestronny, jasny, klimatyczny, zwłaszcza w jego środkowej części, gdzie znajduje się również bar. Latem okiennice restauracji otwierane są na oścież, co daje namiastkę tarasu dla gości siedzących przy oknach.
Ocena: 5/5
Menu: [KLIK]
DZIURKA OD KLUCZA
Byłam tu tylko raz, bo mi trochę nie po drodze, ale z pewnością wrócę.
Dziurka od Klucza to kameralna, przytulna i bardzo klimatyczna knajpka na warszawskim Powiślu. Zdecydowanie nadaje się na romantyczną randkę, zwłaszcza, że podawane przez nich dania autentycznie mogą podziałać pobudzająco… ;) Nie dość, że są wyborne, to jeszcze zawierają w swoim składzie afrodyzjaki: dużo tu owoców morza, mocnym przypraw i wyrazistych smaków.
Wyjaśnię na przykładzie tego, co jedliśmy ja i mój partner of crime ;)
Przystawka: krewetki z chorizo, duszone w winie porto z miodem – na ostro.
Danie główne: maczaron [czyli barwiony atramentem kałamarnicy makaron] z owocami morza [mule, vongole, krewetki, ośmiorniczki] na ostro.
Deser: Tarta z solonym karmelem.
Tarta jest drugim po czekoladowym brownie [o nim za chwilę] deserem, który totalnie rozpieprzył moje synapsy nerwowe. Cała reszta z menu zresztą też. Ba! Mam już nawet pozycję, której obowiązkowo muszę spróbować następnym razem. Mowa o Maczaronie z krewetkami, pesto bazyliowym, czarnymi oliwkami, pomidorami, łyżką śmietany, czosnkiem i… wódką :D
Ocena: 5/5
Menu: [KLIK]
BARN BURGER
Miejsce może i mało wykwintne, ale jakie tam dają burgery, panie! Nie dość, że ogromne i nie do przejedzenia [przynajmniej dla mnie], to jeszcze tak pyszne, że na samą myśl mam ochotę zrobić sobie cheat meal w tym właśnie momencie.
Wołowina jest soczysta, składniki zawsze świeże, a kompozycje rewelacyjne. Do tego dochodzi fajna, wyluzowana obsługa i miejsce, które – choć ciasne i trochę za słabo wentylowane [wychodzisz stamtąd cuchnąc jak jeden wielki dymiący burger], ma swój klimat i urok. Restauracja to nie jest, więc wina do burgera nie zamówisz, ale mają całkiem dobre, regionalne piwa. Ba! To dzięki nim odkryłam Raciborskie, które dziś jest moim ulubionym browarem.
Źródło: barnburger.pl
A wracając do burgerów – śmiałkom polecam By Passa [2 X BURGER 200g, podwójny ser, podwójny bekon, duszona cebula, warzywa + sos BBQ, salsa fresca, colesław, fryty], na którego ja się nigdy nie odważę, bo musiałabym go jeść cały dzień, zaś zwolennikom łączenia nietypowych smaków zachwalam mojego ulubionego burgera z szalonego menu, czyli Sex & Violence :D [warzywa, burger 200g, rukola, mascarpone ziołowe, bekon, ser + sos BBQ, salsa fresca, colesław, fryty]. Omnomom.
Ocena: 4/5
Menu: [KLIK]
HARD ROCK CAFE
Od razu wyjaśniam, że nie jadłam tam nigdy nic innego poza deserem. Tyle tylko, że ten deser tak bardzo rozpierdolił mi mózg, a w szczególności ośrodek przyjemności i rozkoszy, że Hard Rock, mimo tego, że jest sieciówką i serwuje tragiczne drinki, musiał znaleźć się na mojej liście.
O którym deserze mowa?
Czekoladowe Brownie na ciepło z lodami waniliowymi. Porcja dla dwojga, choć – jak wskazuje praktyka – jedna osoba jest w stanie pożreć je sama, w całości [tak, to ja].
Orgazm nad orgazmami.
Ocena: dla brownie: 10/5; dla knajpy: 3/5
Menu: [KLIK]
ŁÓDŹ
W Łodzi byłam raz w życiu i ta jedna wizyta wystarczyła, by miasto mnie mocno zaintrygowało. Oczywiście najbardziej podjarałam się Fabryczną i OFF-em. OFF, jak to OFF, całkowicie nas pochłonął i spędziliśmy w nim kilka ładnych godzin, włócząc się po knajpach.
Na coś do jedzenia ostatecznie usiedliśmy w…
MEG MU AFRICAN COOK
Przyciągnęło nas kolorowe wnętrze, huśtawki przy barze, no i oczywiście wizja zjedzenia czegoś egzotycznego. Nie zawiedliśmy się. Szama była przepyszna.
Źródło: offpiotrkowska.com
O ile dobrze pamiętam, na przystawkę wzięliśmy Afro Nuggets [kawałki piersi kurczaka w panierce kokosowej z sosem mango], zaś jako danie główne – ja kurczaka z batatami i warzywami w sosie [tak, wiem, nuda, ale pyszna], a mój towarzysz – Ngulu Mu Coco, czyli mieloną wieprzowinę w sosie kokosowym podaną z sałatami i kostką ze smażonych ziemniaków.
Bardzo pozytywnie zaskoczyły nas też orzeźwiające napoje, a konkretniej Bongo, czyli napój o smaku marakuji z pomarańczą, cytryną i miętą.
Ocena: 4,5/5 [bo przydałoby się więcej pozycji w menu do wyboru].
Menu: [KLIK]
WROCŁAW
We Wrocławiu ostatnim razem po knajpach włóczyłam się jakieś dwa lata temu, więc od razu przyznam bez bicia, że nie mam aktualnych informacji, ale swego czasu miejsce o wdzięcznej nazwie Karawan [którą, jak mniemam, zawdzięcza dużej liczbie domów pogrzebowych w pobliżu] podbiło me serce i zapadło mi w pamięć.
KARAWAN BAR
Karawan znajduje się w sercu Wrocławia, na dość obleganej i modnej ostatnio ulicy św. Antoniego. Poza wspomnianymi już domami pogrzebowymi [!] jest tam cała masa kawiarenek, klubów, pubów i restauracji. Taki paradoks wszechobecnej śmierci w miejscu, w którym pełną parą toczy się życie.
Ucinając filozoficzne wątki – w Karawanie po raz pierwszy życiu po zjedzeniu sałatki byłam totalnie najedzona, by nie powiedzieć przejedzona. Nie chodzi tylko o wielkość porcji, ale też o oryginalność i ciekawy dobór składników. Moja była ze średnio wypieczonym rostbefem, chipsami z jarmużu, jajkiem w koszulce, suszonymi pomidorami, kalarepką, czerwoną cebulą, marynowanymi warzywami korzeniowymi, prażonymi pestkami dyni i sosem winegret. Czad!
A, zapomniałabym o wystroju – jest dość… hm, specyficzny ;) Zachęcam do sprawdzenia.
Ocena: 4/5
Menu: [KLIK]
Źródło: google.pl/maps
KIELCE
Na koniec oczywiście moje rodzinne miasto, które odwiedzam dość rzadko, więc też za często się po kieleckich knajpach nie wożę, ale mam takie dwie, które mogę polecić z czystym sumieniem.
STARY BROWAR
To jedna z tych sprawdzonych miejscówek, do których zawsze zabieram znajomych, kiedy chcemy zjeść coś dobrego, napić się wina, piwa czy innego drinka i pogadać.
Stary Browar znajduje się w kieleckim rynku i jest naprawdę dużą, kilkupoziomową knajpą z ogródkiem, która mimo potężnych gabarytów, ma swój klimat i daje odczucie kameralności [o ile oczywiście trafisz na dobry stolik]. Byłam tam w tygodniu i w weekendy, wieczorem i w dzień – Browar zawsze tętni życiem.
Z menu próbowałam naprawdę sporo pozycji, ale najbardziej zapadły mi w pamięć mięsa: Piwna Pierś [pierś z kurczaka w kukurydzianej panierce faszerowana suszonymi pomidorami, serem feta i szpinakiem podana z plasterkami grillowanych ziemniaków i warzywami z pieca] i Stek Wołowy [czyli stek z polędwicy wołowej z masłem czosnkowo-ziołowym serwowany z papryczką chilli faszerowaną serem oraz grzanką w sosie z duszonych warzyw, grzybów leśnych i sera koziego – ofkors dla mnie sos odpadał, bo nie jem grzybów].
Ceny, jak to w wielu kieleckich knajpach, są nieproporcjonalnie niskie w stosunku do jakości ;) Zachwalam!
Ocena: 4,5/5
Menu: [KLIK]
ROY BEN
Nie mylić z Ray Banami [he he, #suchar].
Typowo mięsna knajpa w centrum Kielc, określająca siebie mianem „Steak House”, choć w menu mają też makarony, ryby z pieca, sałatki i klasyczną, polską kuchnię. Chyba jedyne miejsce w Polsce, gdzie zjesz zajebisty stek za 25-40 złociszy.
Roy Ben wygląda jak typowy brytyjski steak house, tyle że fajniej. Idealne miejsce na wypad ze znajomymi na dobrą szamę i dobre trunki.
Ze swojej strony najbardziej polecam dwie pozycje, które wyjątkowo mi posmakowały: Camelot Steak [stek z polędwicy wołowej w sosie pesto na bazie białego wina z dodatkami orzechów włoskich, udekorowany rucolą i parmezanem, podawany z gnocchi] oraz Schab Ginewry [schab pieczony z pieca w sosie z kasztanów i zielonego pieprzu w towarzystwie ziemniaka w złotku z sosem tzatziki, fasolką szparagową owiniętą chrupiącym boczkiem oraz warzywami gotowanymi].
Ej, dobra, idę stąd, bo właśnie oficjalnie się zaśliniłam.
Ocena: 5/5
Menu: [KLIK]
To teraz Wasza kolej! Co, gdzie i jak polecacie?