Mam 19 lat, właśnie dostałam się na studia. Jestem zmęczona nauką, pracą, przeprowadzką, rozwodem rodziców, życiem generalnie. Wsiadamy z przyjaciółką w pociąg do Kostrzyna nad Odrą, otwieramy piwo, pozwalamy, by wiatr rozwiewał nam włosy i mówimy sobie „pieprzyć to”. Jeszcze tego samego wieczora, pod gołym niebem, w towarzystwie obcych ludzi, którzy już za chwilę obcymi nie będą, odpalamy skręta i patrzymy w gwiazdy. Jest lipiec 2004 roku, trwa X Przystanek Woodstock.
– Wyglądasz zupełnie jak ten koleś z „Różowych Lat Siedemdziesiątych” – mówię do chłopaka w afro.
– A ty wyglądasz zupełnie jak jego dziewczyna – odpowiada, wypuszczając dym prosto w chmury.
Zasypiamy do dźwięków muzyki, trzymając się za ręce.
Rano po chłopaku zostają połamane okulary przeciwsłoneczne i zgnieciona puszka z resztką piwa. Ale to już nieważne, bo zaczyna się nowy dzień. Idziemy umyć zęby. Szczoteczki i pasta wiszą w foliowym woreczku na drzewie obok namiotu. Ktoś pyta, czy mamy ogień, ktoś inny otwiera browar, para 50 metrów dalej zaczyna uprawiać seks. Chyba myślą, że ich nie widać za starym, rozłożystym drzewem. Przemywam twarz wodą mineralną, nie patrzę nawet w lusterko, nie wiem jeszcze, co oznaczają sińce pod oczami po nieprzespanej nocy.
– Kawa? – pyta Róża, a ja przytakuję. Idziemy przez teren festiwalu, wystawiamy twarze do słońca, obserwujemy ludzi, śmiejemy się. Czuję na sobie czyjś wzrok. To chłopak. Nadchodzi z naprzeciwka. Jest w moim wieku albo młodszy o rok, góra dwa. Wysoki i szczupły, opalony na złoto. Grzywka wpada mu do oczu. Im mniejsza odległość między nami, tym szerzej on się uśmiecha. Czuję, jak oblewa mnie rumieniec, ale nie potrafię oderwać od niego wzroku, jest taki… taki piękny i bezczelny w tym swoim braku skrępowania. Mijamy się, patrząc sobie w oczy, to dziwne, elektryzujące wręcz. Odwracam głowę, on też. Stajemy nieruchomo.
– Co jest? – pyta Róża, ale ja nie odpowiadam, bo chłopak zaczyna iść w moim kierunku. Więc ja też idę do niego. Serce bije mi jak oszalałe. Stajemy naprzeciwko. Drżą mi usta. On uśmiecha się delikatnie, kładzie dłoń na mojej twarzy, przybliża się, mam ciary na plecach. Czuję zapach mydła i mięty. Zamykam oczy. Róża coś krzyczy, nic z tego nie rozumiem, mam miękkie kolana. Jego usta są słodkie i pełne, dłonie chłodne. Mam wrażenie, że tkwimy tak całą wieczność, choć to zaledwie kilka minut, sekund nawet. Kiedy w końcu odrywamy się od siebie, gdzieś w tle leci kawałek Janis Joplin. Powoli odwracam się i odchodzę. On robi to samo.
Wiem, że nie zapomnę tej chwili do końca życia.
*
Mam 29 lat, właśnie zakończyłam czteroletni związek i duży projekt w agencji. Jestem zmęczona awanturami, pracą po godzinach, morderczymi treningami, życiem generalnie. Wsiadamy z przyjaciółką do pendolino. Niewyspane, z sińcami pod oczami, po pięciu minutach zasypiamy. Jeszcze tego samego wieczora leżymy same na pustej plaży, pijemy prossecco i patrzymy w gwiazdy.
– Myślałaś kiedyś, że w wieku 30 lat będziesz bezdzietną panną z psem i z kredytem? – pytam Jagodę.
– Nie pamiętam, co myślałam. Ale na pewno byłam święcie przekonana, że jak człowiek ma 30 lat, to już strasznie dorosły i poukładany jest – Jagoda ciągnie łyk wina prosto z butelki.
– Ja myślałam, że dorośli ludzie zakochują się tak samo, jak młodzi. Na zabój. Na amen.
– A nie zakochują się?
– A kiedy ostatnio nie mogłaś spać przez faceta?
– Rok temu. Przez Radka. Jak mi po naszym rozstaniu pół chaty wyniósł.
Budzimy się przed południem. Mam piach w ustach, a Jagoda spaloną twarz. Wracamy do pokoju. Prysznic, kawa, jajecznica, łóżko, sen.
Wieczorem J. idzie się spotkać ze znajomymi, ja biegam wzdłuż morza, mam do niej dołączyć. Nie chce mi się, najchętniej znów poszłabym spać, te kilkanaście kilometrów boso po piasku wyciągnęło ze mnie resztki energii. Walczę ze sobą jakieś pięć sekund. Oczywiście, że pójdę, przecież przyjaciołom się nie odmawia.
Kiedy przechodzę przez Monciak, czuję na sobie czyjś wzrok. To chłopak. W moim wieku albo dwa, trzy lata młodszy. Siedzi na chodniku w rastamańskich ciuchach, przed sobą ma tabliczkę z napisem „Uśmiechnij się”. Nie: „zbieram na piwo” czy „jestem bezdomny”, po prostu „uśmiechnij się”. Patrzy na mnie, we mnie, prosto w moje oczy i szczerzy zęby. A uśmiech ma taki, że cała cierpnę. Nie mogę oderwać od niego wzroku, napięcie między nami można by kroić siekierą. Mijam go i dociera do mnie, że jeśli teraz pójdę na plażę, będę tego żałowała do końca życia. Wzdycham.
Zawracam.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w magazynie „Logo” [nr 1, styczeń 2016] oraz na logo24.pl
Fot. Matteo Paganelli, unsplash.com