To nie będzie tekst z kategorii „chuja wiecie, się nie znacie” ani „taka jestem zajebista” (swoją drogą, chyba nie wrzucam od dłuższego czasu tego typu gniotów?), chciałabym raczej napisać o pewnych zjawiskach popkulturowo-obyczajowych, w stosunku do których zmieniłam z wiekiem podejście, attitjut tak zwany. Wpis ma być bardziej prowokacją do rozmowy i wymiany poglądów niż pokazywaniem jedynej słusznej ścieżki, bo – jak wszyscy wiemy – takowa nie istnieje.
#1. David Lynch
Tak. Z Davidem jeszcze kilka lat temu miałam kosę. Obejrzałam „Zagubioną autostradę”, „Mulholland Drive” i coś tam jeszcze jego autorstwa, po czym stwierdziłam, że gość jest chorym pojebem, erotomanem oraz krypto-mizoginem i ja z tym panem nie chcę mieć nic wspólnego. Aż do wczoraj, kiedy to po całym dniu nanoszenia poprawek w książce, postanowiłam dać człowiekowi drugą szansę (nie ukrywam, że wpływ na to miał mój chłopak, który wielkim fanem Lyncha jest) i odpaliłam „Dzikość serca”. Zakochałam się (przez jakieś pół godziny nie mogłam uwierzyć, że ten obraz został nakręcony parę dobrych lat przed „Urodzonymi mordercami”, jednym z moich ulubionych filmów, tak podobnym do „Dzikości…”), poszłam za ciosem i tym sposobem w ciągu dwóch dni obejrzałam pięć filmów Dejwidka. Co mogę powiedzieć? Gość jest mistrzem. Po prostu. Mogłabym się tu rozwodzić nad jego umiejętnością budowania napięcia, opowiadania historii w sposób, który doprowadza widza do białej gorączki, o jego niesamowitym wyczuciu muzycznym, pomysłowości, innowacyjności, ale po co? Nie jestem znawcą kina ani krytykiem filmowym, a jednak przerobiłam w swoim życiu tysiące filmów i tego jednego jestem pewna: Lynch to twórca na miarę Bergmana czy Kieślowskiego.
#2. Muzyka poważna
Nie, nie chodzi mi o album Pezeta, którego zresztą bardzo lubię, a o gatunek. Szpilman, Mozart, Haydn, Paganini. No i ci współcześni: Możdżer, Badalamenti, Kilar. A, i operę też polubiłam, a kiedyś zasypiałam na spektaklach. Starość? Chyba po prostu dojrzalszy punkt widzenia. Marzy mi się taki mindfuck: The Clash albo Sex Pistols w wydaniu klasycznym. Anyone? :D
#3. Macierzyństwo
Kiedyś z założenia nie chciałam mieć dzieci (pamiętacie TEN tekst sprzed prawie czterech lat?). Dzisiaj już widzę, dostrzegam to, jak piękną, jedyną w swoim rodzaju przygodą jest macierzyństwo i ojcostwo. Przygodą, dla której być może warto poświęcić swoją stuprocentową niezależność, swoje ciało. Nie znaczy to, że od razu pobiegnę się rozmnażać. M.in. dlatego, że choć wiem, ile mam do zyskania, wiem też, ile mam do stracenia. No i zdaję sobie sprawę, że posiadanie dziecka jest pewną formą egoizmu. Tu już nie chodzi o ewolucję, tu chodzi o osobiste pobudki do posiadania potomstwa. Nowy mały człowiek jest alternatywą dla samotności, jest formą pracy, której możesz się poświęcić przez kolejnych kilka lub kilkanaście lat, jest twoim osobistym projektem, który chcesz kształtować, rzeźbić, udoskonalać, dla którego pragniesz wszystkiego, co najlepsze. I to jest wspaniałe, ale też mocno egoistyczne. I ja się zastanawiam, czy mój egoizm wart jest wydawania na ten okrutny, smutny świat nowego istnienia. Nie oszukujmy się, życie bywa piękne, ale zazwyczaj jest dziwką.
#4. Ciało
Kiedyś główny punkt mojego jestestwa, dziś tylko dodatek do tego, co w środku. Dodatek ważny, ale nie najważniejszy. Co to oznacza w praktyce? Że przestałam się malować, jak idę po bułki do sklepu. Że przestałam sobie tych bułek odmawiać. I że nawet jak zjem bułkę, to potem na siłowni i tak pokazuję się w samych legginsach i staniku. Bo od a do zet od zet do a, ja to ja, to jasne jak dwa razy dwa.
#5. Myśli
Złagodniałam. Wciąż jest we mnie sporo wkurwionej, zbuntowanej wobec niesprawiedliwości świata dziewczyny, ale są też pokłady zrozumienia, akceptacji, otwartości na dialog. Myślę, że taki wewnętrzny spokój i wyjabamiejstwo na kwestie mało istotne przychodzi jednak z wiekiem.
A jak to jest u Was, koleżanki i koledzy?
Fot. Julien de Salaberry, Pexels.com