Mawia się, że ludzie z mojego rocznika to Pokolenie JP II – w czasie, gdy umarł papież*, byliśmy nastolatkami albo młodymi dorosłymi, których ta śmierć miała niby ukształtować, zaważyć na naszym wartościowaniu siebie i świata. Niby, bo gdy Wojtyła zszedł z tego łez padołu, miałam 19 lat i co najmniej od pięciu wiedziałam, że kościół jest instytucją do zdelegalizowania. Podobnie jak ja myślało wielu moich rówieśników, z których większość dziś jest już po apostazji. Określanie nas Pokoleniem JP II uważaliśmy i wciąż uważamy za obraźliwe (gdyż – patrz: gwiazdka), więc tłumaczyliśmy ten skrót na wiele innych sposób, np. Ja Pierdolę Podwójnie albo Jebać PiS po Dwakroć. Nie jesteśmy pokoleniem JP II, jesteśmy pokoleniem FWB. I to napawa mnie chyba jeszcze większym smutkiem.
Pokolenie FWB – co to w ogóle jest?
Wymyśliłam to określenie sama, choć być może kiedyś już jakiś socjolog przeglądający Tindera doszedł do tego samego wniosku, co ja. Skrót FWB, czyli Friends with Benefits oznacza przyjaciół z korzyściami, a chodzi tu konkretnie o korzyści seksualne. A więc takie bzykanie się bez zobowiązań po wspólnie spędzonej imprezie, spacerze czy wypadzie do restauracji. Przyjaźnimy się i sypiamy ze sobą, ale nie jesteśmy razem, nie mamy też wobec siebie zbyt wygórowanych oczekiwań. Czyli coś w stylu „kup wino w drodze do mnie” jest ok, ale już „bądź przy mnie, gdy jest mi smutno i źle” – nie okej. Dlatego określenie tej relacji mianem przyjacielskiej nie do końca mi pasuje.
Ja rozwijam ten skrót inaczej: Fucking without Bonding, a więc seks bez przywiązywania się do drugiej osoby, bez możliwości poczucia do niej czegoś więcej. Przyczyn takiego podejścia jest wiele, ale ten, który towarzyszy nam najczęściej, to lęk. Przed ponownym zranieniem. Przed zaangażowaniem. Przed utratą życia, na które w pocie czoła pracowaliśmy.
Bo, jak to rapował Pezet w kawałku „Nisko jest niebo”:
A miłość jest jak hasło do Wi-Fi dziś na każdym rogu ktoś ci je poda
Takie jak Ty mają kwiaty we włosach, ale poza tym noszą demony w głowach
I wszystko jest teraz możliwe, więc możemy w tych okazjach przebierać
Jakbyśmy założyli Tindera, co tydzień miłość się zaczyna od zera
I tego się dziś nie naprawia, naprawia się siebie a to się zostawia
Więc ludzie mają wielkie domy i gdzieś na świecie byłych mężów i żony
Więc pozwólmy się temu rozpadać na atomy, tak będzie lepiej
Pokolenie FWB – kto to w ogóle jest?
To ludzie wychowani w latach 80-90 ubiegłego wieku, kobiety i mężczyźni, wykształceni, żyjący w większych miastach, najczęściej z dysfunkcyjnych rodzin, gdzie albo była przemoc, albo strumieniami lał się alkohol, albo ojca nie było, albo był, ale bił, albo rodzice tak mocno wkręcili się w trzepanie hajsu we wczesnym kapitalizmie, że na wychowanie dzieci nie starczało już czasu, albo wszystko to razem. W wielkim skrócie chodzi o dzieci, a dziś dorosłych, z poważnymi deficytami miłości, akceptacji i uwagi. Czyli o jakieś 99 proc. obecnych 30-40 latków, którzy może i fizycznie wyszli ze swoich dysfunkcyjnych domów w wieku 19 czy 20-kilku lat, ale którym lata terapii zajęło wyjście z tych domów mentalnie.
Zanim jako tako poradzili sobie z demonami przeszłości, zdążyli kilka razy trafić na osoby, które ich skrzywdziły. Dlaczego? Bo powielali wzorce wyniesione z domu – nienauczeni miłości do siebie, nie potrafili postawiać granic i przyciągnąć do siebie ludzi z poukładanym życiorysem. Chaos przyciąga chaos, człowiek z nieprzepracowanymi traumami nie stworzy dojrzałych relacji, ani zawodowych, ani przyjacielskich, ale przede wszystkim – romantycznych.
Pokolenie FWB to pokolenie terapeutyzowane, które zwykle dochodzi do tego, że „znowu w życiu mu nie wyszło” gdzieś w okolicach 30. roku życia i wtedy zwykle zaczyna szukać psychologa, psychiatry, coacha albo, o zgrozo, trafia na ceremonie kakao z Gonzales Pereą. Kiedy więc w końcu, po latach terapii, łykania antydepresantów, chodzenia na jogę albo jeżdżenia na warsztaty mindfullness, takiemu człowiekowi w końcu udaje się wyjść na prostą, trzyma się tego kurczowo jak koala eukaliptusa.
Pokolenie FWB – nie czas na miłość?
Wydawać by się mogło, że dojrzały człowiek, który czuje się dobrze w swoim ciele, ma pracę, którą lubi, rozwija pasje, które go interesują i kupuje albo wynajmuje mieszkanie, które w końcu urządza po swojemu, jest jak najbardziej gotowy na to, by wpuścić drugą osobę do swojego życia. Nic bardziej mylnego.
Po kilku nieudanych związkach, ale z nieograniczonym dostępem do nowych znajomości na Tinderze czy innym Bumble, w swojej latami budowanej bezpiecznej przestrzeni, są jak przedszkolaki czekające na Gwiazdkę, a więc na Coś (a raczej Kogoś) Niezwykłego. Człowieka, który w stu procentach spełni ich oczekiwania, zarówno pod względem wyglądu, jak i charakteru. Ma mieć odpowiedni mindset, spoko look, pasje, stałą pracę, niezależność finansową. Ma być życiowo ogarnięty, z przepracowanymi problemami, a najlepiej to w ogóle – bezproblemowy. Nie jesteśmy gotowi iść na kompromisy, bo poświęciliśmy w swym życiu tak wiele, by być tu, gdzie jesteśmy teraz, że przeraża nas wizja utraty tej misternie budowanej latami konstrukcji.
Niestety, często ta konstrukcja to tylko zewnętrzna atrapa, bo wewnątrz wciąż są małe, skrzywdzone dzieci, które panicznie boją się powtórki z bólu. Więc uciekają od zaangażowania, od uczucia, od deklaracji złożonej jednej osobie, bo ledwo co potrafią wziąć odpowiedzialność za siebie, a co dopiero za drugiego człowieka.
Jednak nazywanie ich, nas, egoistami byłoby krzywdzące. Jesteśmy po prostu pierwszym pokoleniem, któremu najpierw kościół, później kapitalizm, a następnie social media, wyprały mózgi. Ludzi w aplikacjach randkowych traktujemy jak towar na półkach, a relacje wyrzucamy na śmietnik jak 10-letnią pralkę po gwarancji, bo bardziej opłaca się kupić nową. Po co narażać się na kłótnie, dąsy i ciche dni, kiedy można tego wszystkiego uniknąć? Po co się zakochiwać, skoro ten sam etap wstępnej ekscytacji masz za każdym razem, gdy spotykasz nową osobę, z którą zaczynasz sypiać? Po co pakować się w wieloletni związek, skoro wiesz, że po trzech miesiącach coś się zacznie sypać i już nie będzie jazdy na jednorożcu tylko jazda po bandzie? Zepsute nerwy, nieprzespane noce, serce podjeżdżające z nerwów do gardła? A na co to komu? Wolisz mieć święty spokój. Wolę mieć święty spokój.
Milo(ść)
Ale tak, masz rację
łatwiej wciągnąć kreskę
i się poruchać do świtu
potem wspólnie zjeść
bułkę z Charlotty
i sobie wrócić do domu
do psa, kota
węża
do skorupy
Niż na przykład
słuchać pretensji
zbierać skarpety z podłogi
prać dyskretnie pobrudzone
krwią majtki
wybierać film z HBO
który lubicie Ty i on/ona/ono
niż pamiętać o ogrodach
Nadal nie wiem
która opcja
jest mi bliższa
Miło czy miłość
[Malwina Pająk]
*wkradł się błąd – chodziło o obrońcę pedofilii w kościele