Czterdziesty drugi kilometr. Zostało jakieś 400 metrów do mety. Przyspieszam, mijam gościa w szarej koszulce, którego plecy oglądałam przez ostatnie cztery kilometry, charcząc, plując i wyzywając od kurew. Szczerze mówiąc, nawet nie myślę o tym, żeby go wyprzedzać – noga podaje, to i samo wychodzi. Po kilkunastu sekundach szara koszulka jest obok. Zerkam na typa, typ zerka na mnie. Przyspieszam. Szara koszulka robi to samo i po chwili wychodzi na prowadzenie. Kibice wrzeszczą, zostało jakieś 100 metrów do mety. „Baba Cię goni!” – krzyczy ktoś z tłumu, a ja tak sobie myślę, że w imieniu wszystkich „bab” jestem zobowiązana spuścić szaremu wpierdol, choć oczywiście nic do niego nie mam – wygląda na spoko gościa. Wprowadzam obolałe nogi w szaleńczy rytm, którego sama nie ogarniam i wpadam na metę kilka sekund przed szarym. Jakoś tak mam, że lubię wygrywać…
…sama ze sobą.
Ale po kolei.
PIERWSZY VS DRUGI MARATON – NIEBO A ZIEMIA
Do swojego pierwszego maratonu [Warszawa, wrzesień 2015], podeszłam bardzo ambicjonalnie. Trening rozpisałam sobie sama na bazie metody Danielsa oraz porad znajomych biegaczy i trzymałam się go kurczowo jak dziecko matczynej spódnicy. Miesiąc przed maratonem całkowicie odstawiłam wszelkie używki i cukier, nie imprezowałam, jadłam czysto, sporo spałam i oczywiście realizowałam swój plan. Mówiąc wprost: byłam obsrana. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, przerażała mnie wizja zaliczenia mitycznej „ściany” na 30 kilometrze, no i sam dystans 42 km wydawał mi się jakimś totalnym absurdem. Niepotrzebnie, bo do celu, który sobie postawiłam [złamanie 4h] byłam naprawdę dobrze przygotowana, sam maraton też poprowadziłam bardzo równo, przez cały bieg trzymając tempo 5:35 min./km i tym sposobem na metę wbiegłam z czasem 3:55:47.
Sukces w Wawie była dla mnie bodźcem, żeby w ciągu roku [od września 2015 do października 2016] zrealizować Koronę Maratonów Polskich, czyli pięć największych maratonów w kraju [Warszawa, Dębno, Kraków, Wrocław i Poznań], ale też znaleźć trenera, który od tej pory mnie poprowadzi i zadba o mój progres biegowy. Tak trafiłam do Mariusza, który przez ostatnie sześć miesięcy przeciągnął mnie po asfalcie jak burą sukę, oczywiście na moje własne życzenie, ale o tym za chwilę.
W styczniu wspólnie z Mariem zdecydowaliśmy, że mam na tyle pary, by w swoim drugim maratonie, w Dębnie, zawalczyć o złamanie 3 godzin i 30 minut. Tak wiem, sounds crazy, biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy miesiące wcześniej walczyłam o złamanie 4h. Jednak zaryzykowaliśmy. Mario sukcesywnie zwiększał mi kilometraż, do tego w grudniu doszła siłownia, robiłam więc cztery treningi biegowe i dwa ogólnorozwojowe w tygodniu… W lutowym teście na półmaratonie w Wiązownej wykręciłam życiówkę [1h 38min.] i wtedy już oboje byliśmy pewni, że zejście poniżej 3h 30 min. w Dębnie nie powinno stanowić problemu.
Czy wiało, czy padało, czy był mróz czy nakurwiający śnieg z deszczem, wychodziłam i robiłam swoje, najczęściej nad ranem, przed pracą, kiedy miasto jeszcze spało, a ciemność unosiła się nad Warszawą. Wbieganie po schodach na 10 piętro, interwały, podbiegi, skipy, rytmy, długie wybiegania, pompowanie na siłowni… Szłam jak burza, trzymając się planu co do joty i czerpiąc z treningów realną frajdę, aż któregoś dnia, w piękny marcowy poranek, stwierdziłam, że…
…rzygam tym. Miałam dość. Chciałam się poopierdalać. Wyspać. Pożyć. Z drugiej strony wiedziałam, że jeśli teraz odpuszczę, kilka miesięcy ciężkich treningów pójdzie psu w dupę. Szukałam jakiegoś kompromisu i znalazłam najgorszy z możliwych. Z jednej strony nadal zawzięcie trenowałam, z drugiej pozwoliłam sobie na totalny spadek morale: imprezowałam, zarywałam nocki, przestałam trzymać dietę i co najgorsze – na około trzy tygodnie przed maratonem znienawidziłam biegać. Wyście na trening było jak najgorsza kara, a głupie 10 kilometrów urosło do rangi wejścia na Mount Everest. Dziś już wiem, że było to po prostu zmęczenie materiału wynikające z intensywnych treningów i mojego niezbyt rozsądnego trybu życia w ostatnim czasie, ale w sobotę do Dębna jechałam z duszą na ramieniu. Z jednej strony miałam wyrzuty sumienia, że aż tak się rozbestwiłam [„a co będzie, jeśli przez to polegnę?”], z drugiej przestało mi zależeć [„pies jebał ten cały maraton”].
Straciłam poczucie, że to, co robię, ma jakikolwiek sens. Chciałam już tylko mieć 42 kilo za sobą, wrócić do domu i rzucić treningi w cholerę, przynajmniej na jakiś czas. Przez moment zapomniałam, dlaczego tak bardzo kocham biegać [a raczej przełamywać granice własnych możliwości].
DZIEŃ PRZED BIEGIEM
O Maratonie Dębno wiedziałam cztery rzeczy: że to najstarszy bieg na królewskim dystansie w Polsce, że biegnie się go po pętli [gdzie, ile i jakich pętli – nie miałam pojęcia, bo organizatorzy nie zawarli takiej informacji na stronie maratonu (sic!)], że jest mało kibiców, a trasa sprzyja robieniu życiówek, o ile za bardzo nie piździ.
Na dzień maratonu zapowiadali nieco poniżej 20 st. Celsjusza i lampę. Jestem typem biegacza, który woli, jak mu jest za zimno niż za ciepło, więc na liście moich głównych obaw poza kontuzją, przygodami żołądkowymi, problemem z utrzymaniem tempa, „samotnością” na trasie [mało kibiców, ale też mniejsza frekwencja niż na biegach w dużych miastach], była pogoda.
Kiedy w sobotę o 14, po pięciu godzinach podróży lekko zamuleni i zaspani w końcu dotarliśmy do Dębna, słońce nakurwiało jak szalone. Pamiętam, że zwizualizowałam sobie 42 kilometry biegu w takich warunkach i poczułam mdłości. Humor poprawił mi się nieco w biurze zawodów po odebraniu pakietu startowego, który okazał się bardzo bogaty [standardowo numer i koszulka techniczna, ale też kubek, smycz, batony, żele i – surprise, surprise – dwa browary, które po maratonie wjechały jak złe ;)].
Resztę dnia postanowiliśmy spędzić, ładując węgle i chillując. I tu kolejna niespodzianka – okazało się, że Dębno to jednak dziura jest – zero urokliwych zakątków, wąskich uliczek, słodkich ryneczków i kameralnych kafejek, w których można przycupnąć. Przez jakieś pół godziny włóczyliśmy się po centrum, szukając najzwyklejszej w świecie pizzerii, a tu nic, tylko psy dupami szczekają. Ostatecznie trafiliśmy do bistra Oczko, w którym na wszelki wypadek zamówiliśmy jedną pizzę na cztery osoby. O dziwo, była dobra.
Koło 18 lekko przetyrani wsiedliśmy w samochód, by dojechać do Pszczelnika – miejsca naszego noclegu oddalonego jakieś 20 kilometrów od Dębna. Tam urządziliśmy sobie mały spacer po cudownej, malowniczej okolicy, przygotowaliśmy ciuchy, żele, stoperany i inne pierdoły na rano, opędzlowaliśmy ugotowany na miejscu makaron, zrobiliśmy krótkie rozciąganie i przed 23 już byliśmy w łóżkach.
Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia, rześkiego, wiejskiego powietrza, czy faktu, że w domku, w którym spaliśmy, było zimno jak w psiarni, ale zasnęłam w momencie, kiedy przyłożyłam głowę do poduszki i obudziłam się dopiero na drugi dzień, dziesięć minut przed budzikiem, wyspana, zdrowa [po raz pierwszy przed ważnym dla mnie biegiem nie rozłożyło mnie przeziębienie] i… o dziwo, pełna optymizmu. Wyszłam spod prysznica, nastawiłam wodę na kawę, spojrzałam przez okno i pomyślałam sobie: „Pajonk, rozpierdolisz ten maraton”.
I tak zrobiłam.
43. MARATON DĘBNO
Nie mogę powiedzieć, że nie czułam stresu przed startem, ale mam wrażenie, że byłam jakaś taka spokojniejsza niż przed swoimi poprzednimi biegami. Oczywiście, Toi Toia odwiedziłam standardowo jakieś 10 razy, buty rozsznurowywałam i wiązałam od nowa ze trzy, w ostatniej chwili zapakowałam też do nerki dwie nospy, które wcisnął mi kumpel. Chwała mu, ale o tym później. Pogoda dopisała, tzn. słońce świeciło, ale nie spalało, przy tym wiał wiatr i było w miarę rześko, więc szło wytrzymać.
Plan był prosty: negative split. Pierwsze 10 km w tempie około 5:05-5:00/km, kolejne 20-25 km w tempie docelowym, czyli 4:55 min./km, na ostatnich 7-12 km docisnąć gaz, o ile dam radę. Początek był ciężki, jak zawsze, bo standardowo musiałam biec wolniej niż miałam ochotę. Mniej więcej na siódmym kilometrze poczułam narastający ból w łydce, taki, jaki zwykle łapie cię na chwilę przed skurczem. Stwierdziłam, że pewnie go rozbiegam, ale kiedy na 10 kilometrze wciąż czułam nieprzyjemny ucisk, postanowiłam zaryzykować i wziąć nospę. Koło 14 kilometra ból zelżał, ale wciąż sprawiał mi spory dyskomfort. Wtedy do akcji wkroczyła głowa – za każdym razem, kiedy uderzałam stopą o podłoże, wyobrażałam sobie, że napięcie w okolicach brzuchatego to taki masaż – pomogło, mimo że ból nie ustał. Po prostu łatwiej było go zaakceptować.
Do około 16 kilometra stabilizowałam tempo. Mniej więcej na 18-tym podczepiłam się pod trzech kolesi, którzy biegli po 4:55. Postanowiłam, że jeśli na 30 kilometrze będę się czuła dobrze, podkręcę tempo. Pierwszy kryzys przyszedł koło 24 kilometra, czyli po kilku kilometrach w mocnym słońcu na prostej poza miastem, gdzie pit stopów było mniej, a kibiców wcale [jak się później okazało, to był krytyczny moment dla wielu osób biegnących tegoroczne Dębno]. Jakby tego było mało, tuż za połówką [21 kilometr] znów zaczęła mnie boleć łydka i dokładnie na 24 km łykałam drugą nospę, modląc się, żeby mi flaków nie wykręciło.
Na 25 km zjadłam żel i trochę odżyłam. Biegliśmy w dużej mierze przez las, w pięknych okolicznościach przyrody i choć na wiejskich drogach o kibicach można było tylko pomarzyć, ten las, spokój i cisza podziałały na mnie jakoś tak… kojąco. Zrozumiałam, że właśnie za to najbardziej kocham bieganie. Za samotność długodystansowca. Za te wszystkie momenty, kiedy musisz umieć rozmawiać z samym sobą i czerpać z tego przyjemność.
Mniej więcej na 28 km zostawiłam „chłopaków”, z którymi biegłam do tej pory, za sobą. Zaczęłam powoli podkręcać tempo i byłam mocno zdziwiona, kiedy na podbiegu na 30 kilometrze Garmin pokazał mi, że lecę po 4:40. Trzymałam się tak do 35 kilometra i wtedy dla odmiany zaczął boleć mnie mięsień pośladkowy. Nospy już nie miałam, pozostało mi więc wmówić sobie, że wszystko w porządku. Jakimś cudem zadziałało i do 41 kilometra szłam jak burza, wymijając każdego, kto był przede mną [poza szarą koszulką, rzecz jasna ;)]. Klęłam, plułam, gadałam do siebie na głos, w głębokim poważaniu mając to, co pomyślą o mnie inni. Przedostatni kilometr przecierpiałam – tempo spadło do 5:00, ale kiedy zobaczyłam, że do końca biegu zostało mi raptem 1200 metrów, zebrałam się w sobie i postanowiłam rozpierdolić to Dębno.
Czterdziesty drugi kilometr zrobiłam w tempie 04:31. Najszybciej z całego maratonu.
fot. Artur Pereć
WNIOSKI I PRZEMYŚLENIA
Maraton ukończyłam z czasem 3:26:04.
Zajęłam 10. miejsce w swojej kategorii wiekowej i 16. miejsce wśród kobiet [!].
Mimo świetnego wyniku, jakoś nie mogę uciec od myśli, że gdybym zaczęła trochę szybciej i nie biegła aż tak zachowawczo, złamałabym 3:25. Nie to, żebym nie była zadowolona z wyniku. Ale po tym maratonie wiem, że zdecydowanie stać mnie na więcej. Przede mną Kraków w połowie maja, który zamierzam przebiec rekreacyjnie [ale poniżej 4 godzin!], jednak jesienią powalczyłabym już o jakiś konkretny wynik. Może 3:15? Nie wiem, zobaczymy.
Co do samego Maratonu Dębno, jestem pod ogromnym wrażeniem kibiców, których było znacznie więcej niż się spodziewałam [trafiłam nawet na parę czytelniczek bloga, które darły się wniebogłosy – DZIĘKUJĘ, Dziewczyny! Jesteście wielkie!] i którzy – poza oficjalnymi pit-stopami – podawali maratończykom wodę i zagrzewali ich do walki. Ogromny szacun dla Was, bo chyba tylko ten, kto biega, wie, jak ogromne znaczenie ma na trasie doping.
Na medal spisali się też wolontariusze, którzy robili co w ich mocy, żeby nadążyć z nalewaniem wody, podawaniem bananów i zagrzewaniem do walki. W ogóle punktów żywieniowych i „wodopojów” było naprawdę dużo i tutaj chapeau bas dla organizatorów.
Brawa należą się też za trasę, która – mimo, że składa się z kilku okrążeń najpierw po Dębnie, a później wokół miasta – jest naprawdę malownicza i… stosunkowo prosta. Podbiegów rodem z Belwederskiej czy Agrykoli tu nie uświadczycie, więc muszę się zgodzić z opinią, że Dębno to dobre miejsce do łamania życiówek. Atmosfera biegu wynikająca z pięknych okoliczności przyrody i zaangażowania kibiców też robi swoje.
Mimo wielu plusów, mam do organizatorów kilka poważnych ALE. Po pierwsze, zero informacji na temat samej trasy i punktów żywieniowych. Dla startujących to jest podstawowa i najważniejsza informacja, a jej zabrakło. Podobno jakieś info były podawane na fanpejdżu biegu, ale moim zdaniem szczegółowa rozpiska powinna znaleźć się na stronie internetowej maratonu. Po drugie – pit stopy, na których wolontariusze nie wyrabiali z nalewaniem wody/izotoników, co kilka razy skończyło się tzw. „biegiem o suchej mordzie”, przynajmniej u mnie. Słabo, ale też wiem, że wolontariusze robili wszystko, żeby nadążyć z robotą. Po prostu zabrakło rąk do pracy. Po trzecie – brak napojów i ciepłego posiłku od razu po przekroczeniu mety. Zdaję sobie sprawę, że z rozstawieniem kuchni w centrum miasta mogło być krucho, dlatego fakt drałowania niemal kilometra po przebiegnięciu 42 po to, żeby zjeść po biegu coś ciepłego, jestem w stanie zrozumieć i nie miałam z tym większego problemu. Ale brak izotoników, herbaty czy choćby głupiej wody dla maratończyków po ukończeniu biegu? To już jest mega słabe i zdecydowanie do poprawy na przyszłość. W końcu miano najstarszego maratonu w Polsce zobowiązuje.
Maraton w Dębnie ma duży potencjał. Tylko w przeciwieństwie do ludzi, którzy biją na nim swoje rekordy, nie do końca potrafi go wykorzystać. Wierzę, że w przyszłym roku zrobicie to lepiej!
Amen.