Jak złamać 3:30 w maratonie? To proste: trzeba zapierdalać

Czterdziesty drugi kilometr. Zostało jakieś 400 metrów do mety. Przyspieszam, mijam gościa w szarej koszulce, którego plecy oglądałam przez ostatnie cztery kilometry, charcząc, plując i wyzywając od kurew. Szczerze mówiąc, nawet nie myślę o tym, żeby go wyprzedzać – noga podaje, to i samo wychodzi. Po kilkunastu sekundach szara koszulka jest obok. Zerkam na typa, typ zerka na mnie. Przyspieszam. Szara koszulka robi to samo i po chwili wychodzi na prowadzenie. Kibice wrzeszczą, zostało jakieś 100 metrów do mety. „Baba Cię goni!” – krzyczy ktoś z tłumu, a ja tak sobie myślę, że w imieniu wszystkich „bab” jestem zobowiązana spuścić szaremu wpierdol, choć oczywiście nic do niego nie mam – wygląda na spoko gościa. Wprowadzam obolałe nogi w szaleńczy rytm, którego sama nie ogarniam i wpadam na metę kilka sekund przed szarym. Jakoś tak mam, że lubię wygrywać… 

…sama ze sobą.

Ale po kolei.

 

PIERWSZY VS DRUGI MARATON – NIEBO A ZIEMIA

 

Do swojego pierwszego maratonu [Warszawa, wrzesień 2015], podeszłam bardzo ambicjonalnie. Trening rozpisałam sobie sama na bazie metody Danielsa oraz porad znajomych biegaczy i trzymałam się go kurczowo jak dziecko matczynej spódnicy. Miesiąc przed maratonem całkowicie odstawiłam wszelkie używki i cukier, nie imprezowałam, jadłam czysto, sporo spałam i oczywiście realizowałam swój plan. Mówiąc wprost: byłam obsrana. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, przerażała mnie wizja zaliczenia mitycznej „ściany” na 30 kilometrze, no i sam dystans 42 km wydawał mi się jakimś totalnym absurdem. Niepotrzebnie, bo do celu, który sobie postawiłam [złamanie 4h] byłam naprawdę dobrze przygotowana, sam maraton też poprowadziłam bardzo równo, przez cały bieg trzymając tempo 5:35 min./km i tym sposobem na metę wbiegłam z czasem 3:55:47.

Sukces w Wawie była dla mnie bodźcem, żeby w ciągu roku [od września 2015 do października 2016] zrealizować Koronę Maratonów Polskich, czyli pięć największych maratonów w kraju [Warszawa, Dębno, Kraków, Wrocław i Poznań], ale też znaleźć trenera, który od tej pory mnie poprowadzi i zadba o mój progres biegowy. Tak trafiłam do Mariusza, który przez ostatnie sześć miesięcy przeciągnął mnie po asfalcie jak burą sukę, oczywiście na moje własne życzenie, ale o tym za chwilę.

W styczniu wspólnie z Mariem zdecydowaliśmy, że mam na tyle pary, by w swoim drugim maratonie, w Dębnie, zawalczyć o złamanie 3 godzin i 30 minut. Tak wiem, sounds crazy, biorąc pod uwagę, że jeszcze trzy miesiące wcześniej walczyłam o złamanie 4h. Jednak zaryzykowaliśmy. Mario sukcesywnie zwiększał mi kilometraż, do tego w grudniu doszła siłownia, robiłam więc cztery treningi biegowe i dwa ogólnorozwojowe w tygodniu… W lutowym teście na półmaratonie w Wiązownej wykręciłam życiówkę [1h 38min.] i wtedy już oboje byliśmy pewni, że zejście poniżej 3h 30 min. w Dębnie nie powinno stanowić problemu.

Czy wiało, czy padało, czy był mróz czy nakurwiający śnieg z deszczem, wychodziłam i robiłam swoje, najczęściej nad ranem, przed pracą, kiedy miasto jeszcze spało, a ciemność unosiła się nad Warszawą. Wbieganie po schodach na 10 piętro, interwały, podbiegi, skipy, rytmy, długie wybiegania, pompowanie na siłowni… Szłam jak burza, trzymając się planu co do joty i czerpiąc z treningów realną frajdę, aż któregoś dnia, w piękny marcowy poranek, stwierdziłam, że…

…rzygam tym. Miałam dość. Chciałam się poopierdalać. Wyspać. Pożyć. Z drugiej strony wiedziałam, że jeśli teraz odpuszczę, kilka miesięcy ciężkich treningów pójdzie psu w dupę. Szukałam jakiegoś kompromisu i znalazłam najgorszy z możliwych. Z jednej strony nadal zawzięcie trenowałam, z drugiej pozwoliłam sobie na totalny spadek morale: imprezowałam, zarywałam nocki, przestałam trzymać dietę i co najgorsze – na około trzy tygodnie przed maratonem znienawidziłam biegać. Wyście na trening było jak najgorsza kara, a głupie 10 kilometrów urosło do rangi wejścia na Mount Everest. Dziś już wiem, że było to po prostu zmęczenie materiału wynikające z intensywnych treningów i mojego niezbyt rozsądnego trybu życia w ostatnim czasie, ale w sobotę do Dębna jechałam z duszą na ramieniu. Z jednej strony miałam wyrzuty sumienia, że aż tak się rozbestwiłam [„a co będzie, jeśli przez to polegnę?”], z drugiej przestało mi zależeć [„pies jebał ten cały maraton”].

Straciłam poczucie, że to, co robię, ma jakikolwiek sens. Chciałam już tylko mieć 42 kilo za sobą, wrócić do domu i rzucić treningi w cholerę, przynajmniej na jakiś czas. Przez moment zapomniałam, dlaczego tak bardzo kocham biegać [a raczej przełamywać granice własnych możliwości].

 

DZIEŃ PRZED BIEGIEM

 

O Maratonie Dębno wiedziałam cztery rzeczy: że to najstarszy bieg na królewskim dystansie w Polsce, że biegnie się go po pętli [gdzie, ile i jakich pętli – nie miałam pojęcia, bo organizatorzy nie zawarli takiej informacji na stronie maratonu (sic!)], że jest mało kibiców, a trasa sprzyja robieniu życiówek, o ile za bardzo nie piździ.

Na dzień maratonu zapowiadali nieco poniżej 20 st. Celsjusza i lampę. Jestem typem biegacza, który woli, jak mu jest za zimno niż za ciepło, więc na liście moich głównych obaw poza kontuzją, przygodami żołądkowymi, problemem z utrzymaniem tempa, „samotnością” na trasie [mało kibiców, ale też mniejsza frekwencja niż na biegach w dużych miastach], była pogoda.

Kiedy w sobotę o 14, po pięciu godzinach podróży lekko zamuleni i zaspani w końcu dotarliśmy do Dębna, słońce nakurwiało jak szalone. Pamiętam, że zwizualizowałam sobie 42 kilometry biegu w takich warunkach i poczułam mdłości. Humor poprawił mi się nieco w biurze zawodów po odebraniu pakietu startowego, który okazał się bardzo bogaty [standardowo numer i koszulka techniczna, ale też kubek, smycz, batony, żele i – surprise, surprise – dwa browary, które po maratonie wjechały jak złe ;)].

pakiet-startowy-debno-malvina-pe

Resztę dnia postanowiliśmy spędzić, ładując węgle i chillując. I tu kolejna niespodzianka – okazało się, że Dębno to jednak dziura jest – zero urokliwych zakątków, wąskich uliczek, słodkich ryneczków i kameralnych kafejek, w których można przycupnąć. Przez jakieś pół godziny włóczyliśmy się po centrum, szukając najzwyklejszej w świecie pizzerii, a tu nic, tylko psy dupami szczekają. Ostatecznie trafiliśmy do bistra Oczko, w którym na wszelki wypadek zamówiliśmy jedną pizzę na cztery osoby. O dziwo, była dobra.

gotowanko-debno-2016

Koło 18 lekko przetyrani wsiedliśmy w samochód, by dojechać do Pszczelnika – miejsca naszego noclegu oddalonego jakieś 20 kilometrów od Dębna. Tam urządziliśmy sobie mały spacer po cudownej, malowniczej okolicy, przygotowaliśmy ciuchy, żele, stoperany i inne pierdoły na rano, opędzlowaliśmy ugotowany na miejscu makaron, zrobiliśmy krótkie rozciąganie i przed 23 już byliśmy w łóżkach.

spacer-debno-2016

Nie wiem, czy to kwestia zmęczenia, rześkiego, wiejskiego powietrza, czy faktu, że w domku, w którym spaliśmy, było zimno jak w psiarni, ale zasnęłam w momencie, kiedy przyłożyłam głowę do poduszki i obudziłam się dopiero na drugi dzień, dziesięć minut przed budzikiem, wyspana, zdrowa [po raz pierwszy przed ważnym dla mnie biegiem nie rozłożyło mnie przeziębienie] i… o dziwo, pełna optymizmu. Wyszłam spod prysznica, nastawiłam wodę na kawę, spojrzałam przez okno i pomyślałam sobie: „Pajonk, rozpierdolisz ten maraton”.

I tak zrobiłam.

 

43. MARATON DĘBNO

 

Nie mogę powiedzieć, że nie czułam stresu przed startem, ale mam wrażenie, że byłam jakaś taka spokojniejsza niż przed swoimi poprzednimi biegami. Oczywiście, Toi Toia odwiedziłam standardowo jakieś 10 razy, buty rozsznurowywałam i wiązałam od nowa ze trzy, w ostatniej chwili zapakowałam też do nerki dwie nospy, które wcisnął mi kumpel. Chwała mu, ale o tym później. Pogoda dopisała, tzn. słońce świeciło, ale nie spalało, przy tym wiał wiatr i było w miarę rześko, więc szło wytrzymać.

Plan był prosty: negative split. Pierwsze 10 km w tempie około 5:05-5:00/km, kolejne 20-25 km w tempie docelowym, czyli 4:55 min./km, na ostatnich 7-12 km docisnąć gaz, o ile dam radę. Początek był ciężki, jak zawsze, bo standardowo musiałam biec wolniej niż miałam ochotę. Mniej więcej na siódmym kilometrze poczułam narastający ból w łydce, taki, jaki zwykle łapie cię na chwilę przed skurczem. Stwierdziłam, że pewnie go rozbiegam, ale kiedy na 10 kilometrze wciąż czułam nieprzyjemny ucisk, postanowiłam zaryzykować i wziąć nospę. Koło 14 kilometra ból zelżał, ale wciąż sprawiał mi spory dyskomfort. Wtedy do akcji wkroczyła głowa – za każdym razem, kiedy uderzałam stopą o podłoże, wyobrażałam sobie, że napięcie w okolicach brzuchatego to taki masaż – pomogło, mimo że ból nie ustał. Po prostu łatwiej było go zaakceptować.

Do około 16 kilometra stabilizowałam tempo. Mniej więcej na 18-tym podczepiłam się pod trzech kolesi, którzy biegli po 4:55. Postanowiłam, że jeśli na 30 kilometrze będę się czuła dobrze, podkręcę tempo. Pierwszy kryzys przyszedł koło 24 kilometra, czyli po kilku kilometrach w mocnym słońcu na prostej poza miastem, gdzie pit stopów było mniej, a kibiców wcale [jak się później okazało, to był krytyczny moment dla wielu osób biegnących tegoroczne Dębno]. Jakby tego było mało, tuż za połówką [21 kilometr] znów zaczęła mnie boleć łydka i dokładnie na 24 km łykałam drugą nospę, modląc się, żeby mi flaków nie wykręciło.

Na 25 km zjadłam żel i trochę odżyłam. Biegliśmy w dużej mierze przez las, w pięknych okolicznościach przyrody i choć na wiejskich drogach o kibicach można było tylko pomarzyć, ten las, spokój i cisza podziałały na mnie jakoś tak… kojąco. Zrozumiałam, że właśnie za to najbardziej kocham bieganie. Za samotność długodystansowca. Za te wszystkie momenty, kiedy musisz umieć rozmawiać z samym sobą i czerpać z tego przyjemność.

Mniej więcej na 28 km zostawiłam „chłopaków”, z którymi biegłam do tej pory, za sobą. Zaczęłam powoli podkręcać tempo i byłam mocno zdziwiona, kiedy na podbiegu na 30 kilometrze Garmin pokazał mi, że lecę po 4:40. Trzymałam się tak do 35 kilometra i wtedy dla odmiany zaczął boleć mnie mięsień pośladkowy. Nospy już nie miałam, pozostało mi więc wmówić sobie, że wszystko w porządku. Jakimś cudem zadziałało i do 41 kilometra szłam jak burza, wymijając każdego, kto był przede mną [poza szarą koszulką, rzecz jasna ;)]. Klęłam, plułam, gadałam do siebie na głos, w głębokim poważaniu mając to, co pomyślą o mnie inni. Przedostatni kilometr przecierpiałam – tempo spadło do 5:00, ale kiedy zobaczyłam, że do końca biegu zostało mi raptem 1200 metrów, zebrałam się w sobie i postanowiłam rozpierdolić to Dębno.

Czterdziesty drugi kilometr zrobiłam w tempie 04:31. Najszybciej z całego maratonu.

malvina-pe-miedzyczasy

 

malvina-pe-debno

fot. Artur Pereć

WNIOSKI I PRZEMYŚLENIA

 

Maraton ukończyłam z czasem 3:26:04.

Zajęłam 10. miejsce w swojej kategorii wiekowej i 16. miejsce wśród kobiet [!].

Mimo świetnego wyniku, jakoś nie mogę uciec od myśli, że gdybym zaczęła trochę szybciej i nie biegła aż tak zachowawczo, złamałabym 3:25. Nie to, żebym nie była zadowolona z wyniku. Ale po tym maratonie wiem, że zdecydowanie stać mnie na więcej. Przede mną Kraków w połowie maja, który zamierzam przebiec rekreacyjnie [ale poniżej 4 godzin!], jednak jesienią powalczyłabym już o jakiś konkretny wynik. Może 3:15? Nie wiem, zobaczymy.

Co do samego Maratonu Dębno, jestem pod ogromnym wrażeniem kibiców, których było znacznie więcej niż się spodziewałam [trafiłam nawet na parę czytelniczek bloga, które darły się wniebogłosy – DZIĘKUJĘ, Dziewczyny! Jesteście wielkie!] i którzy – poza oficjalnymi pit-stopami – podawali maratończykom wodę i zagrzewali ich do walki. Ogromny szacun dla Was, bo chyba tylko ten, kto biega, wie, jak ogromne znaczenie ma na trasie doping. 

Na medal spisali się też wolontariusze, którzy robili co w ich mocy, żeby nadążyć z nalewaniem wody, podawaniem bananów i zagrzewaniem do walki. W ogóle punktów żywieniowych i „wodopojów” było naprawdę dużo i tutaj chapeau bas dla organizatorów. 

Brawa należą się też za trasę, która – mimo, że składa się z kilku okrążeń najpierw po Dębnie, a później wokół miasta – jest naprawdę malownicza i… stosunkowo prosta. Podbiegów rodem z Belwederskiej czy Agrykoli tu nie uświadczycie, więc muszę się zgodzić z opinią, że Dębno to dobre miejsce do łamania życiówek. Atmosfera biegu wynikająca z pięknych okoliczności przyrody i zaangażowania kibiców też robi swoje. 

Mimo wielu plusów, mam do organizatorów kilka poważnych  ALE. Po pierwsze, zero informacji na temat samej trasy i punktów żywieniowych. Dla startujących to jest podstawowa i najważniejsza informacja, a jej zabrakło. Podobno jakieś info były podawane na fanpejdżu biegu, ale moim zdaniem szczegółowa rozpiska powinna znaleźć się na stronie internetowej maratonu. Po drugie – pit stopy, na których wolontariusze nie wyrabiali z nalewaniem wody/izotoników, co kilka razy skończyło się tzw. „biegiem o suchej mordzie”, przynajmniej u mnie. Słabo, ale też wiem, że wolontariusze robili wszystko, żeby nadążyć z robotą. Po prostu zabrakło rąk do pracy. Po trzecie – brak napojów i ciepłego posiłku od razu po przekroczeniu mety. Zdaję sobie sprawę, że z rozstawieniem kuchni w centrum miasta mogło być krucho, dlatego fakt drałowania niemal kilometra po przebiegnięciu 42 po to, żeby zjeść po biegu coś ciepłego, jestem w stanie zrozumieć i nie miałam z tym większego problemu. Ale brak izotoników, herbaty czy choćby głupiej wody dla maratończyków po ukończeniu biegu? To już jest mega słabe i zdecydowanie do poprawy na przyszłość. W końcu miano najstarszego maratonu w Polsce zobowiązuje.

Maraton w Dębnie ma duży potencjał. Tylko w przeciwieństwie do ludzi, którzy biją na nim swoje rekordy, nie do końca potrafi go wykorzystać. Wierzę, że w przyszłym roku zrobicie to lepiej! 

Amen.

jak-zlamac-3-30-w-maratonie-malvina-pe

0 Like

Share This Story

Trening
  • S.

    Gratuluję :)

  • Katarzyna Tarnionek

    gratulacje! ja dostałam wpierdol na tym biegu ;-) [spotkałam cię przy tojtoju]
    no, ale ja mogę sobiecośniecoś wybaczyć, bo to był mój debiucik :D
    ps1.kawa/herbata/makaron były przecież nie tak daleko jak opisujesz…:O
    ps2.trasa była opisywana na stronie biegu na fb, na samej stronie biegu również :-)

    • No toć przeca piszę, że te makarony i inne takie nie były tak daleko i że się dało to przeżyć ;) A co do trasy – nie było szczegółowego opisu, jak na innych maratonach, tylko jakaś mapka, która mnie osobiście nic nie mówiła, bo nie znam Dębna.

  • Siri

    Jestem pod przeogromnym wrażeniem. Serio. Brak mi słów by opisać jak bardzo podziwiam Was, sportowców. Sama nie nawidze biegać i raczej się to nie zmieni (na szczęście lubię inne aktywności fizyczne np, rower) więc tym bardziej imponują mi maratończycy. Cieszę się razem z Tobą, Malwina! Naprawdę gratuluję, wow!

  • efk

    Kurde, jak to czytam to mam ochotę założyc buty i iść biegać, ale kilka godzin temu wróciłem z biegania. Świetna relacja, czytając miałem w głowie obraz tego dramatyzmu i wyścig z szarą koszulka :).
    Gratulacje czasu jak i tekstu :).
    Pozdrawiam z Krakowa

  • jozi halamatka

    Fajnie piszesz i gratuluje wyniku… ale te bluzgi to raczej nie na miejscu bo pierdolą cale Twoje fajne pisanie.. pozdrawiam serdecznie ;)

    • Aga

      jak dla mnie tez trochę za dużo

      • Nela

        To ja poczekam, aż przebiegniecie maraton i podacie liczbę swoich wulgaryzmów. bez przesady. na tak długi dystans i tak długi tekst … musiałam wrócić i poszukać za pomocą ctrl+F.

        • Ja też aż przeczytałam ten tekst jeszcze raz. Każdy oczywiście ma prawo do swojego zdania, ale mnie tu nic nie razi. Poza tym wulgaryzmy wyrażają emocje, są częścią języka i jeśli ktoś ich umiejętnie używa (właśnie NIE jak panowie spod budki z piwem), to tylko dodają one wypowiedzi mocy.

    • pwgdrk

      Przychylam się do zdania przedmówcy. Dobrze się Ciebie czyta, ale ekspresję można wyrazić również innymi środkami niż te spod budki z piwem. Dla porównania przeczytałem jakiś Twój wcześniejszy tekst (o obozie biegowym) – poziom wulgaryzmów był w nim do zaakceptowania, a tu jest ZDECYDOWANIE za wysoki (zapewne z powodu emocji związanych z tematem, ale warto nad nimi panować).

      Wynik budzi szacunek, gratulacje!

  • Gratuluję!

  • Iżyk

    Była woda na mecie, ale tylko woda.
    Do zobaczenia w Krakowie ;)

    • To chyba jak ja dobiegłam, już się skończyła ;)

  • Wow, gratuluję! Od niedawna zaczęłam bardziej przykładać się do biegania, stopniowo zwiększam długość dystansu (na razie jestem na 5 km wiec szału nie ma) i chciałabym w niedługim czasie wziąć udział w jakimś biegu na 10 km. Kiedy jednak biegnę sobie te swoje 5 km zastanawiam się jak czuje się człowiek, który biegnie ich 42. Ja niekiedy po pierwszym mam już dość wiec tym bardziej jest pełna podziwu i szacun;)

    • Zapisz się na jakąś dychę, to i mobilizacja do treningów wzrośnie ;)

  • Maritylla

    Gratuluję kolejnego sukcesu !! Naprawdę dla biegaczy takie znaczenie ma publiczność? Jeśli tak to na następnym maratonie też będę zagrzewała do walki :D

    • Zagrzewaj, zagrzewaj – kibice dodają mocy w nogach!

  • fitz

    No gratulacje! Ja z 3:30 mam ciągle porachunki, brakuje 3 minut – rok temu w warszawie zabił mnie głód, pamiętam jak na 40 km na Moście Siekierkowskim wciągnałem niemal garściami czekoladki od jakichś kibiców.

    W Krakowie ryje beret końcówka po Grodzkiej do Rynku – przynajmniej dla mnie, biegnie się w szpalerze ludzi i to jak dla mnie rewelacja. No i w tym roku nie ma wreszcie aż tylu agrafek co w poprzednich latach. Szkoda tylko rundy przez Hute.

  • Gratulacje! Biegacze to jednak czuby! Pobije taka życiówkę, ma na prawdę dobry czas to żałuję tej minuty może półtorej… bieganie to stan umysłu. Idę zrobić swój trening przed Maratonem Lubelskim, a do Dębna kiedyś dojadę.

  • Kryste, 3:26 w maratonie… Malvina, jesteś stuknięta! :-) Gratulacje ogromne!

  • Virgo

    Malvina proszę o notke o ciuchach do biegania.
    Jestem na poczatku drogi.. bieganie sprawia frajde ale jak np dobrac spodenki do biegania? Getry czy nie getry? :)

    • Virgo, nie wiem czy robisz sobie jaja, czy pytasz poważnie z tymi spodenkami? Jeśli na poważnie, to …. co zrobić. Dobrze, że chociaż mrozy odpuściły. Żartuję oczywiście.

      Sądzę, że na etapie początkowym, jak to nazywasz, lepiej by było skupić się na bieganiu. Sprzęt przyjdzie z czasem, a i on nie przebiegnie za Cię ani metra. Zacznij od wskakiwania w zwykłe, najprostsze tenisówki z jak najcieńszą podeszwą. Z czasem zainwestuj w średniej klasy skoki. Jeżeli będą to skoki przeznaczone do biegania, to żadne Cię nie pogryzą. Sam/a musisz wypracować – poprzez bieg – określić, jaki model, jaka marka zapewnia Ci największy komfort, wygodę itp. itd. To kwestia indywidualna. Ja na przykład po przetestowaniu najków, bróksów, kejsłisów, mizuno, azicsów od kilku lat nie przesiadam się z trzech pasków. Uważam, że są najbardziej de beściackie dla moich stóp, choć jest to marka średnio popularna w Polsce jako obuw biegowy.

      Wszystko poza butami to już w zasadzie tylko poprawa komfortu, moda i próby koncernów na sprzedanie nam czasem zbędnych produktów. Nic niezbędnego. Powoli i z nabywanym doświadczeniem. Nie wiem co w Twoim przypadku oznacza początek drogi i nie chciałbym źle zabrzmieć, ale mam wrażenie, że jest to zryw wiosenny. Chciałbym Cię spotkać za rok, po jesiennych słotach, zimowej niepogodzie i zawiejach, żebyś powiedział/a – wciąż biegam. W każdym razie, trzymam kciuki.

      • Ania B.

        Jesus, man! Co za słowotok! Daj żyć ludziom… Kogo to obchodzi, czy to zryw wiosenny czy nie :D Niech sobie dziewczyna kupuje, co chce i biega, kiedy chce. Po co to spięcie? W każdym razie zazdroszczę nadmiaru wolnego czasu!

        • Aniu, budujące są Twój liberalizm oraz tolerancja. Mogę jedynie żałować, że stosowane w wybiórczej formie. Słowotok? Nie podejrzewam Cię, abyś miała kłopoty z przeczytaniem, a jeszcze bardzie zrozumieniem tekstu tylko nieznacznie dłuższego niż w Bravo Girl. Język polski jest tak piękny i bogaty, że nie widzę powodu by kopać go po kostkach. Umiejętność wypowiedzi i dbałość o jego formę, to przejaw nowoczesnego patriotyzmu. Tak to rozumiem. Natomiast wszelkie makaronizmy i nowomowę, traktuję jako przejaw bezmyślnego naśladownictwa i głupoty. Parafrazując (taka figura stylistyczna), Jesus women , niech pisze co i ile chce. Brzmi znajomo? Zwróciłbym również uwagę na napastliwość w wyrażaniu opinii. Trochę kipi w Twoim komentarzu.

          Co do istoty, żadną miarą nie odbieram prawa, ani nie mam zamiaru pozbawiać Virgo chęci do kontynuacji biegania. Ba, tak mnie zmotywowałaś swoim komentarzem, że od tej chwili ściskam do bieli kostek kciuki, za powodzenie i wytrwałość w zamierzeniu. Nie wiem czy się spinam, czy zapinam, ale rozbawiło mnie jedynie podejście do tematu, jakoby spodenki były jednym z najistotniejszych elementów biegaczego trudu, ot co. Kładę to na karb swego specyficznego poczucia humoru i doświadczenia. Wiosną trasy biegowe korkują się od natłoku biegaczy. Po kilku tygodniach, najdalej jesienią ich ilość mocno spada.

          Zabij mnie zaś, ale nie rozumiem aluzji o nadmiarze wolnego czasu. Umysł mam ograniczony, świat natomiast pędzi do przodu, życie z dnia na dzień staje się bardziej skomplikowane, zatem nie wszystko jestem zmuszony rozumieć. Domyślam się tylko, że to skrót myślowy, ale do czego się odnosi…

  • Daniel Chrzciciel

    Cholera, ja to nigdy nie wiem co się dzieje. Byłem w okolicy, mogłem Ci pokibicować :( Tak czy inaczej – Gratulacje! Naprawdę. Rzyczę żebyś w kolejnych maratonach przerastała samą siebie :D!
    Ja do biegania przekonywałem się jakieś miliard razy i ostatecznie stwierdziłem, że za cholerę mi to nie wchodzi. Nie wiem czemu. Chyba jednak poruszanie się na zwykłych butach to nie mój żywioł. Potrzebuję kółek do szczęścia :).
    Ale jak znam życie to za kilka Twoich biegowych wpisów spróbuję znowu ;).

    W ogóle pytałem parę miesięcy temu czy jest sens, żeby mój facet ćwiczył jeśli ma spieprzony tryb życia i jeszcze bardziej spieprzoną dietę. Obserwacje po krótkim czasie – JEST. Chujowo mu idzie, bo jest obecnie tak osłabiony, że po 10 minutach ledwo łapie oddech, ale tak dobrze z nim jeszcze nie było :D. Dzięki!

  • Gratuluje i życzę powodzenia w kontynuacji założenia. Duży wyczyn; już samo przebiegnięcie maratonu to sukces.
    Osobiście nigdy nie załapałem maratońskiego bakcyla, ale szanuje, choć nie do końca rozumiem tych, którzy czują potrzebę jego przebiegnięcia. Mam wrażenie, iż obecnie poziom biegacza definiuje ilość startów w maratonach, półmaratonach, biegach zabójcach, biegach katorżniczych itp., itd. Bieganie dla przyjemności, nie mające na celu przygotowań startowych to dla wielu czynność pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Ale lepsza taka moda niż inna, dla przykładu, masowy alkoholizm.

    Tak czy owak, bez względu na to co sądzę o modzie maratońskiej, jeszcze raz szczere wsparcie duchowe w kolejnych startach.
    A co do wulgaryzmów, to podzielam zdanie @pwgdrk:disqus . Z za dużo. Brzmią obleśnie, wulgarnie i są niesmaczne np. „bura suka”. To nie brzmi jak środek przekazu, a rodzaj przybranej pozy.

  • patrycja

    A ja uwielbiam biegać,ale niestety nie mogę przy swojej figurze,która nawet przy samych treningach siłowych i bez żadnych aerobów wygląda tak chudo,że boję się co by było gdybym biegała tyle co Ty.;) Kibicuje przy kolejnych startach i gratuluje wyniku!

  • Whovian

    Byłaś może na (pół?)maratonie 3.04 w Warszawie? ;) Tak sobie chodziłam po mieście, nie mogąc się dostać na dworzec (nic nie jeździło) i się zastanawiałam czy może nie ma Cię wśród tych ludzi.
    A tak z innej beczki, w jakich butach biegasz? Poleciałbyś coś dla początkującego? :)

  • No to widzimy się w Krakowie!!! :) To będzie mój pierwszy maraton (na razie mam na koncie 4 połówki i 2 razy 10 km….) i powiem szczerze, że jestem przerażona. Tym bardziej jak czytam takie relacje :)

  • Radosław Lewandowski

    Malvina czytało się zaje..cie . Twoje Czasy jak na moje bieganie to jakiś kosmos, szacunek za nieustającą walkę sama ze sobą. Tylko biegacz zrozumie biegacza ;-)

  • Grzegorz Dziala

    Cześć Malwina. Brawo za wynik. Do zobaczenia w Krakowie. Też będę biegt wtedy aby zrobić 3 z przodu.

  • gratuluję! z takimi sukcesami powinnaś zostać blogerką typowo biegową ;)

  • Negative split to świetne rozwiązanie!
    Gratuluję Ci Malwina świetnego biegu i czasu:)

    Poważnie chcesz biec maraton w maju? Nie za szybko po Dębnie?

    • Dzięki!

      Koronę chcę zrobić w tym roku :) Myślę, że dam radę. W Krakowie biegnę na luzie, 4h chcę złamać i tyle. Na bicie życiówek będzie czas jesienią we Wrocławiu :D

      • Ty jak się uprzesz to dasz radę. Tego jestem pewien :P
        Bardziej mi chodzi o to, na ile jest sens obciążać się po ciężkim biegu (bo maraton sub 3.30 to ciężki bieg niezależnie od endorfin na mecie) w kontekście Twoich planów na jesień/następną mocną życiówkę tj. 3.15
        No, ale znasz siebie :)

      • Michał Wolański

        W zeszłym roku we Wrocławiu było ZNACZNIE goręcej niż w tym w Dębnie ;)

  • Graty, mnie po przebiegnięciu jednego kilometra w czasie 04:31 trzeba by było resuscytować :)

  • Mariusz Dawidek

    czytało się przyjemnie wulgaryzmy sprawiły, że tekst był zabawny.
    ps. pościgamy się we Wrocławiu na 3:15?;)

  • Aska

    gratulacje !! :) ja nie potrafię przebieg 1 km, więc dla mnie te 42 to prawdziwy kosmos. poważne biegłaś maraton w makijażu? :>

  • Gratuluję :)