Jeśli jest w moim życiu jakakolwiek rzecz, której żałuję, to to, że przez osiem lat chorowałam na anoreksję i że wyszłam z tego gówna dopiero w wieku 25 lat. Niby co Cię nie zabije, to Cię wzmocni, ale jak coś Cię zabija dostatecznie długo, istnieje spora szansa, że zostanie z Ciebie ino mokra szmata. Niby będziesz żył, ale co to za życie? Ja wymiksowałam się z tematu w ostatniej chwili. Lucky me, mogłam dziś poruszać się w chodziku i montować sobie co rano sztuczną szczękę.
REWOLUCJA VS EWOLUCJA
Teoretycznie powinnam żałować wielu rzeczy. Liznęłam trochę patologii, widziałam rzeczy, o których chciałabym zapomnieć, podjęłam całą masę fatalnych decyzji, a jako DDA miałam [mam?] skłonność do wchodzenia w toksyczne relacje z nie tymi ludźmi. Z nie tymi mężczyznami. Ale nie żałuję, bo te związki, te obrazy, te chwile przez lata mnie kształtowały, nadawały rys i sznyt, za każdym razem przy zetknięciu z podłogą pokazując, że ups, I did it again i że może więcej już niekoniecznie. W końcu człowiek uczy się całe życie. Im więcej takich gleb zaliczy, im więcej tych samych błędów popełni, tym większa szansa, że w końcu jakaś zastawka mu w głowie przeskoczy i że zacznie pewne rzeczy zmieniać. Albo i nie.
Mnie przeskoczyła, szybko i boleśnie w okolicach magicznej trzydziestki [podobno kobietom włącza się wtedy żarówka, mężczyznom jakieś 10 lat później, jaka szkoda, może gdybyśmy mieli lepsze synchro, na świecie nie byłoby tylu rozwodów, samobójstw i niekochanych dzieci]. Tak czy siak, rozpoczęłam długotrwały proces poznawania siebie, który w psychologicznej nowomowie nazywany jest często „skontaktowaniem z JA”. W sensie, jak człowiek jest „dobrze skontaktowany”, to znaczy, że nie ucieka, nie wypiera, nie projektuje i nie stosuje wszystkich tych pierwotnych mechanizmów obronnych, które nie pozwalają mu na lepsze wsłuchanie się w siebie. Na poznanie własnych potrzeb, marzeń, oczekiwań. Na zaakceptowanie tego, kim tak naprawdę jest. Bo możesz nad sobą pracować, ulepszać się, przełamywać schematy myślowe, ale nie przebudujesz nagle całej swojej osobowości, charakteru, temperamentu czy preferencji. Pewne rzeczy po prostu się dzieją, pewnych rzeczy nie przeskoczysz. Nie ma sensu robić rewolucji tam, gdzie można zrobić ewolucję.
OCZEKIWANIA VS RZECZYWISTOŚĆ
Ale wróćmy na chwilę do upadków. Weźmy na przykład takie nieudane związki [one zawsze się dobrze klikają]. Po każdym z nich masz jakieś wnioski, przemyślenia. Zastanawiasz się, co spierdoliłeś/aś Ty, a co ta druga osoba. I dlaczego. I choć może nie do końca wiesz, jak stworzyć relację idealną [albo chociaż zdrową i mocną niczym w reklamie pasty do zębów], powoli dociera do Ciebie, jakiej relacji na pewno NIE CHCESZ.
Bo na przykład nie chcesz już załatwiać problemów awanturą albo fochami. Nie chcesz czuć się w związku ignorowany, lekceważony, niesłuchany. Nie chcesz scen zazdrości. Nie chcesz być pod butem. Itede, itepe.
Wbrew pozorom, choć może nadal nie do końca wiesz, jak powinien wyglądać DOBRY związek, jesteś na najlepszej drodze, żeby taki stworzyć. Wystarczy wyartykułować te wszystkie „nie chcę” drugiej osobie. Najlepiej od razu, w pierwszej fazie znajomości. Powiedzieć: „Nie chcę tego, tego i tego. Nie potrafię tak, tak i tak. Jestem taki, sraki i owaki. To i to mogę zmienić, tego zmienić nie umiem, a jeszcze tamtego – zwyczajnie nie chcę”. Wyobraź sobie, że mówisz tak dziewczynie, z którą spotykasz się od dwóch tygodni. I teraz ona, siedząc nad tym kubkiem kawy, czy co tam aktualnie pijecie, może wstać, powiedzieć Ci „a to wypierdalaj” i wyjść, a może też wziąć trzy głębokie wdechy, dać sobie trzy minuty na przemyślenie tematu i powiedzieć: „Dobrze, wchodzę w to. To teraz wysłuchaj, czego ja nie chcę”.
Mam takie dziwne wrażenie, że właśnie w ten sposób powstają dojrzałe, udane związki. Od zdefiniowania tego, czego się w nich absolutnie nie akceptuje.
TO CO CHCESZ VS TO CO CI SIĘ WYDAJE, ŻE CHCESZ
Z resztą, tak jest w każdej sferze życia.
Weźmy pracę. Rzadko kiedy na dzień dobry trafiasz do wymarzonej roboty. Zwykle zaczynasz gdzieś od parzenia kawy i przerzucania papierów, później zaliczasz kilku szefów dupków i gromadzisz kolekcję nieodebranych [i niepłatnych] nadgodzin, by w końcu zrozumieć, że pierdolisz takie życie. Po chwili budzisz się gdzieś w Bieszczadach, strugając stoły, które później opylasz warszawskim lemingom za nieco powyżej średnią krajową.
Oczywiście ironizuję, ale jak myślicie, skąd biorą się te wszystkie historie ludzi sukcesu? Z sakramentalnego „NIE CHCĘ”. Nie chcę już dłużej zaharowywać się po godzinach. Nie chcę ładować kabzy pana prezesa, skoro wiem, że w tym czasie mógłbym ładować swoją. Nie chcę pracować w korpo. Nie chcę nosić białej koszuli. Nie chcę chodzić na spotkania, pisać raportów ani wklepywać durnych danych do Excela – w końcu jestem po ASP, do cholery! Itede, itepe.
Kiedy już wiesz, czego na pewno nie chcesz, łatwiej odkryć to, czego chcesz, czego potrzebujesz, co sprawia Ci radość i czyni Cię szczęśliwszym.
SZCZĘŚCIE VS POZORY SZCZĘŚCIA
W dzisiejszych czasach pojęcia szczęście, radość, spełnienie, sukces są strasznie wyświechtane, zgwałcone przez reklamy, kołczów rozwoju i całą tego typu retorykę. Tymczasem szczęśliwe, spełnione życie jest wpisane w ludzką piramidę potrzeb. A my w tym naszym wszechobecnym pędzie i nieustannym spełnianiu CUDZYCH oczekiwań, zajebiście-strasznie-bardzo zagłuszamy samych siebie. NASZE potrzeby, marzenia, oczekiwania.
Zagłuszamy je dobrze płatną pracą, mocnym alkoholem, dobrymi narkotykami, fejmem w social mediach i sportem. Zagłuszamy, będąc 24 h/doba na wysokich obrotach. Zagłuszamy, będąc na kolacji ze znajomymi i gapiąc się w telefon. Zagłuszamy, wykonując czynności bez chwili zastanowienia, PO CO my to w ogóle robimy.
Widzę to u siebie, widzę u innych. I ja już tak dłużej NIE CHCĘ.
A Ty?
fot. Michel Fertig, pexels.com