Odwyk: epilog

Koniec. Odchodzę. Ja i bieganie to rozdział zamknięty. 

 

Ten tekst miał się rozpocząć zupełnie inaczej. Czymś w stylu „Hurrra!!! Jestem! Wróciłam! Biegam! Właśnie zrobiłam 20 kilometrów! Pojutrze startuję w zawodach! Za rok pobiegnę maraton! Moc jest we mnie!”. I tak dalej, i tak dalej…

A jednak. Nie będzie happy endu.

Kto tu zagląda, ten wie, że trzy miesiące temu zawiesiłam bieganie z powodów zdrowotnych. Trochę to była kontuzja, a trochę nie wiadomo co, bo bolało, ale żaden lekarz nie potrafił odpowiedzieć, dlaczego. Anyways, miesiąc temu zebrałam się w sobie i wyszłam potruchtać ze swoją „grupą wsparcia”, czyli kilkoma znajomymi biegaczami (pozdrawiam Golden Team!). Po powrocie z treningu napisałam tekst, w którym obiecałam Wam, że powoli, acz z determinacją, wracam na trasę. Jak obiecałam, tak zrobiłam i już po kilku dniach tuptałam w swoich umiłowanych najeczkach po mniej umiłowanym Grochowie.

Tup – tup – tup –  kurwa – jego – mać.

Nie będę Was zanudzać opisami swojej niedoli i cierpień człowieka poczciwego, bo to w końcu blog lajfstajlowy jest, czyli że mamy się cieszyć, radować, wieść bezproblemowy hajlajf i wrzucać słodkie samojebki z dzióbkami na Instagrama.

Znacie mnie już trochę, wiecie, że twardą dupę mam i potrafię zacisnąć zęby, zwłaszcza, jeżeli chodzi o sport. Jak był plan do zrobienia, to tłukłam podbiegi i trzaskałam interwały z pęcherzami na stopach. I nie było, że boli, nie było to tamto. Się trenowało, się cierpiało i w tym tkwił cały ten biegowy sadomasochistyczny fun.Wszyscy ci, którzy dziś zakończyli przygotowania do 35. Maratonu Warszawskiego (miałam biec…) wiedzą doskonale, o czym mówię. To jest właśnie poświęcenie dla pasji. Cierpienie dla pasji. Pokonywanie własnych słabości, przekraczanie granic.

Cały sens biegania.

Istnieje jednak pewna granica bólu, po której przekroczeniu człowiek zadaje sobie pytanie: czy warto? Czy warto z bólu:

– nie spać?

– czołgać się po godzinnym biegu?

– przerywać trening?

Czy warto zapałać nienawiścią do biegania? 

Nie uznaję półśrodków. Nie chcę wracać na trasę tylko po to, żeby sobie truchtać w tempie km/6 min. I dać się wyprzedzać 70-letnim dziadkom. Nie chcę biegać rekreacyjnie. Chcę wrócić, żeby ze zmęczenia poczuć smak krwi w ustach. Żeby pot zalewał mi oczy a mięśnie błagały o chwilę przerwy. Żeby mieć zakwasy. Żeby znów startować w zawodach.

Tylko wtedy bieganie będzie miało dla mnie sens.  

Póki co, usuwam się w cień. Chcę, żebyście wiedzieli, że nie odpuszczam sobie. Ćwiczę codziennie i robię Insanity, w którym nawet najbardziej hardcorowy trening sprawia mi mniej bólu niż gówniana 30-minutowa przebieżka.

Jestem wściekła. Wściekła na bieganie. Parszywy bachor. Tyle mu oddałam, tyle dla niego poświęciłam, a ono po raz kolejny, bez skrupułów odwdzięcza się siarczystym kopem w dupę. A właściwie to w kręgosłup. A weźcie se to całe bieganie w cholerę. Adoptujcie je sobie. Za darmo oddam. Mam już nawet jednego chętnego. Kolega Maciek jutro przejmuje mój pakiet startowy i w niedziele biegnie jako Malvina Pe. w 35. Maratonie Warszawskim. A niech tylko spróbuje nie wykręcić dobrego czasu…

Bo ja wrócę. Nie wiem, kiedy, ale wrócę. W końcu nałóg to nałóg.

0 Like

Share This Story

Trening