Tyłek, sylwetkę, formę – tak, to też. Ale nie o tym będzie dzisiejszy tekst. Kiedy człowiek niezwiązany ze sportem wyczynowym i niewywodzący się ze „sportowej rodziny” zaczyna uprawiać jakąś dyscyplinę, zwykle nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo zmiana ta wpłynie na jego życie. Większość z nas zaczyna truchtać, jeździć na rowerze, pływać etc., bo chce: schudnąć, wyrzeźbić ciało, poprawić kondycję albo zadbać o zdrowie („bo lekarz kazał”). Na tym etapie nie myślimy o sporcie jako o integralnej części naszego życia – stawiamy sobie cel (np. zrzucić 7 kilo), a jogging czy inny crossfit ma być jedynie narzędziem do jego osiągnięcia. Mija rok, dwa, pięć i… nagle budzimy się jako zupełnie inni ludzie.
Bo sport zmienia. Przede wszystkim psychikę.
#1. Pewność siebie
Jako dzieciak dużo chorowałam, przez co permanentnie przychodziłam do szkoły ze zwolnieniem z wuefu. Do tego byłam astmatykiem, więc nie mogłam biegać. A jak już wyrosłam z chorowania i w siódmej klasie musiałam zaliczyć bieg na 400 metrów, to się popłakałam z bezsilności, bo nie byłam w stanie pokonać takiego dystansu. Dzieciaki darły ze mnie łacha, bo zawsze i we wszystkim byłam najgorsza – chujowo biegałam, chujowo skakałam w dal, chujowo grałam w siatkę i w zasadzie jedyne, co jako tako mi wychodziło, to rzucanie do kosza. Poza tym łatwo przyswajałam wiedzę i miałam dobre stopnie, więc automatycznie przypięto mi łatę kujona. Co tu dużo gadać – byłam ofermą.
Czułam się brzydsza, gorsza, mniej sprawna. Niby standard w okresie dorastania, ale to moje zakompleksienie odchorowałam z nawiązką – przez osiem lat „wygrywałam z anoreksją”. Gdzieś po drodze zaczęłam biegać. Prawdopodobnie po to, żeby jeszcze bardziej schudnąć. Jezu, jak ja tego nie lubiłam. Ale wstawałam rano, zakładałam trampki, dres i truchtałam. 15 minut, 20, pół godziny…
Z anoreksją wygrałam, bieganie zostało. W połączeniu z siłownią nadało mojej wychudzonej, chłopięcej sylwetce zupełnie inne kształty i proporcje. Wreszcie zaczęłam wyglądać jak kobieta. Tam się zaokragliłam, tu wysmuklałam, zauważyłam też delikatny zarys mięśni ud, łydek, ramion. No i ta kondycja! Ja, która kiedyś nie potrafiłam pokonać kilkuset metrów bez zatrzymywania, teraz robiłam po 10 kilometrów i to w jakim czasie! 51-52 minuty! Z dnia na dzień rosłam i utwierdzałam się w przekonaniu, że można – można czuć się dobrze w swoim ciele, można łamać bariery, można osiągać „niemożliwe” i udowodnić wszystkim tym, którzy kiedyś mieli Cię za wołową dupę, że byli w błędzie. W wielkim, zajebistym, wynikającym kurwa z ignorancji błędzie.
A potem zadebiutowałam w półmaratonie z czasem 1h 44min. 17 sek. I od tamtej pory wiedziałam, że już nic mnie nie powstrzyma i wszystko, absolutnie wszystko, zaczyna się w głowie.
#2. Determinacja i wytrwałość
Zawsze byłam bardzo sumienna i jak sobie coś postanowiłam, to konsekwentnie dążyłam do realizacji celu. Na przykład w pierwszej klasie liceum zorientowałam się, że odstaję na tle rówieśników, jeśli chodzi o angielski – ludzie mieli czwórki i piątki, mnie przez moment groziła dwója (z fizyki też groziła mi dwója, ale fizykę miałam akurat w głębokiej dupie, zaś na angielskim mi zależało). Rodziców nie stać było wtedy na korepetycje czy kurs, więc odłożone z kieszonkowych pieniądze przeznaczyłam na książki do gramatyki i słowniki. Przez całe wakacje kułam słówka i uczyłam się czasów tak zawzięcie, że na koniec drugiej klasy bez problemu miałam piątkę. Widząc moje starania, mama jakimś magicznym sposobem wygospodarowała pieniądze na kurs i rok przed maturą zdałam Firsta, a na II roku studiów – Advance’a.
Więc tak, mam w sobie tę zawziętość, która potrzebna jest przy regularnych treningach, gdzie masz do zrealizowania konkretny plan i wiesz, że jak tego nie zrobisz, nie osiągniesz sukcesu: nie poprawisz techniki, nie zrobisz życiówki, nie zwiększysz kilometrażu i tak dalej. Jest jednak w bieganiu jeszcze jeden czynnik, który zwykle nie pojawia się w innych aspektach życia – ból i dyskomfort fizyczny. Jak to kiedyś ładnie powiedział Dariusz Kaczmarski, dyrektor sportowy Cracovia Marathon: „Sport to nie jest dostosowywanie się do fizjologii, tylko jej łamanie”. W bieganiu praktycznie cały czas wychodzisz poza swoją strefę komfortu. Zagryzasz zęby i robisz to, co masz robić, choć płuca palą, pot zalewa oczy, mięśnię krzyczą „DOŚĆ, KURWA!”, a głowa jest o krok od poddania się. Wtedy nie pozostaje Ci nic innego, jak ten ból zaakceptować i… polubić.
Ja tym sposobem oswoiłam intensywne interwały, czyli krótkie 150-200-metrowe odcinki biegane na tak zwanej pełnej kurwie. Dotarło do mnie, że jeśli nie będę ich robić, nigdy nie nauczę się szybciej biegać. A skoro interwały mają stanowić nieodłączny element moich trenigów biegowych, muszę nauczyć się czerpać z nich jakąkolwiek, choćby najmniejszą radość i satysfakcję – nie tylko po ich zrobieniu, ale też w trakcie. I wiecie co? Kiedy tak lecę i płaczę, to wyobrażam sobie, jak łamię 3:30 w maratonie. I wiecie co jeszcze? Pomaga!
Determinacja wzmacnia psychikę, a im mocniejsza głowa, tym fajniejsze, bardziej świadome życie.
#3. Odporność psychiczna i pokora
Na pewno znacie albo przynajmniej słyszeliście historie o ciężko chorych ludziach, którzy jakimś cudem wyzdrowieli i… zaczęli postępować tak, jakby im się wszystko od życia należało. Byłam jedną z nich. Po części pewnie dlatego, że jestem jedynaczką. Z drugiej strony, w wieku zaledwie 20 lat byłam już po kilku grubszych doświadczeniach, m.in. poważnym wypadku samochodowym, latach życia z ojcem-psychopatą, hardkorowym rozwodzie rodziców i kilkuletniej chorobie, przez którą straciłam zdrowie, chłopaka i sporo „przyjaciół”… Oczekiwałam od świata, że teraz on się mną zajmie, on o mnie zawalczy i wszystko podstawi pod nos. Na jakiś czas straciłam w sobie ducha fightera, zaczęłam grać księżniczkę-malkontentkę, której wszystko się należy, ale nic się nie podoba.
Bieganie ze swoimi wzlotami i upadkami nauczyło mnie, że ciężka praca nie zawsze przekłada się na sukces. Że nie nad wszystkim możemy mieć kontrolę. I – co najważniejsze, że jeśli ja sama nie przejmę steru, nigdy nie dopłynę tam, gdzie naprawdę chcę, bo będę realizowała cudze marzenia, potrzeby i ambicje zamiast swoich własnych.
Tak, bieganie pomaga poznać lepiej samego siebie. Uczy doceniać każdy sukces, ale też porażkę. Uczy, że niepowodzenie nie musi być powodem do rozpaczy i samobiczowania, a wręcz przeciwnie – może stać się punktem wyjścia do przemyśleń: co robię źle, czy mogę to poprawić, a jeśli tak, to jak? Na spokojnie, bez pretensji do siebie, za to z sympatią. Takie podejście daje kopa, sprawia, że człowiek staje się jeszcze bardziej produktywny, wytrzymały i… niezłomny. A to, Moi Kochani, przekłada się bezpośrednio na parę w nogach i w życiu generalnie.
#4. Optymizm i samoakceptacja
Wszyscy wiemy, że bieganie (no, sport ogółem mówiąc) wspomaga wydzielanie endorfin – hormonów szczęścia, dzięki którym czujemy się radośni, podkręceni, trochę jak na lekkim haju. Śmiem twierdzić, że bieganie kilka razy w tygodniu wspomaga utrzymanie endorfin na stałym poziomie, bo odkąd wróciłam do regularnych treningów, jestem o wiele bardziej radosna i pozytywnie nastawiona do otoczenia.
Jak mnie cholera bierze, to nakurwiam kilka kilometrów w tempie „Jakby Cię Korwin Gonił” i po takim wyścigu nie mam już siły na kogokolwiek się denerwować. Gdy mi smutno, lecę 20-25 kilometrów po lesie, czasem się wyłączam, a czasem próbuję rozwiązać problem, jednak za każdym razem wracam do domu spokojniejsza. No i cele, cele też są ważne. Każdy wykonany trening daje mi świadomość, że jestem coraz bliżej spełnienia swojego postanowienia, a cały ten pot, krew i łzy wylane podczas treningów to kolejne cegiełki, z których zbuduję swój osobisty pomnik zajebistości ;)
Poza tym, kiedy tłuczesz kilkadziesiąt kilometrów w trakcie jednego wybiegania, zostajesz sam na sam ze sobą. Jesteś jedynym człowiekiem, z którym w duchu rozmawiasz, przerzucasz się opiniami, wymieniasz poglądy. W którymś momencie po prostu musisz polubić własne towarzystwo, inaczej byś oszalał. A przecież nie od dziś wiadomo, że jak człowiek lubi samego siebie i czuje się spełniony w tym, co robi, to inni też jakoś bardzej do niego lgną, a życie staje się prostsze.
#5. Wolność
To uczucie, kiedy jesteś tylko Ty i przestrzeń wokół. Czujesz zapach żywicy, słyszysz szum drzew, patrzysz na mokre, jesienne liście pod stopami i czujesz nagle taki przypływ energii, że przestajesz biec, a zaczynasz lecieć jakbyś dostał skrzydeł. To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakich może doświadczyć człowiek – uczucie wolności.
Czasami, kiedy obok nie ma nikogo, rozkładam ręce i krzyczę. Jakie to jest zajebiste… :D
#6. Świadomość
I na prawie-koniec kilka bardziej „namacalnych” zalet biegania. Ten sport niesamowicie zwiększa świadomość własnego ciała oraz – co ważne – uczy szacunku do niego. Każdy rozsądny i doświadczony biegacz rozciąga się po treningu, daje sobie czas na regenerację i przede wszystkim obserwuje własne ciało – jego reakcje, sygnały, które wysyła oraz zmiany, jakie w nim zachodzą. Dba o nie, bo jest jego narzędziem pracy, bo od formy i stanu zdrowia zależą przecież wyniki, osiągnięcia, progres generalnie.
Często takie pierwsze widoczne zmiany są bodźcem, by zmienić również swoje nawyki żywieniowe (jeść lżej, zdrowiej, bardziej racjonalnie) oraz podejście do używek. Ja np. dzięki bieganiu przestałam palić – dym papierosowy, który wdychałam mijając przechodniów w trakcie biegania, zaczął mi przeszkadzać tak bardzo, że nie potrafiłam już przebywać w pobliżu osób palących, nie wspominając o tym, że zaczęłam mieć hiper odrzut do fajek.
Dzięki bieganiu zwiększa się również zdolność zarządzania własnym czasem, zwłaszcza, jeśli poza bieganiem pracujesz, masz inne angażujące hobby i np. rodzinę. Wtedy szkoda Ci marnować godzinę czy dwie na oglądanie seriali albo leżenie i patrzenie w sufit. Zaczynasz doceniać każdą wolną minutę, którą możesz przeznaczyć na trening, dobry posiłek i regenerację. Dociera do Ciebie, że lepiej przebiec kilkanaście kilometrów, a później w fajny, aktywny sposób odpocząć niż iść na kolejny melanż, po którym obudzisz się następnego dnia o 13 z megakacem i do wieczora spędzisz czas na zajadaniu pizzy i bezmyślnym gapieniu się w telewizor. Spoko, taki odpał jest fajny raz na jakiś czas, ale im dłużej i intensywniej trenujesz, tym rzadziej masz na niego ochotę.
Bieganie to również najłatwiejsza, najtańsza i – moim zdaniem – najbardziej efektywna metoda spalania tkanki tłuszczowej. Mniej więcej od stycznia do kwietnia tego roku miałam przerwę od crossfitu ze względu na problemy z barkiem. W tym czasie trochę biegałam, ale sporadycznie. Generalnie nie ruszałam się za wiele, sporo imprezowałam, więc efekt był do przewidzenia – nabrałam ciała. W maju po ponad dwuletniej przerwie wróciłam do regularnego biegania, a mniej więcej pod koniec lipca zaczęłam intensywne treningi pod maraton. W tym czasie jadłam w miarę czysto (ale bez jakiegoś nazi-reżimu), trochę mniej imprezowałam i… efekt był widoczny już po dwóch miesiącach. Wysmuklałam, zeszczuplały mi uda, zniknęły boczki, które zaczęły się robić w okolicach bioder, brzuch zmalał. Bez treningów siłowych, płacenia za karnety i diety-cud z limitem 1200 kalorii.
#7. Ludzie
Co tu dużo mówić – dzięki bieganiu, startom w zawodach, wspólnym treningom poznajesz masę wspaniałych, pozytywnych i inspirujących ludzi. Z tego miejsca chciałabym bardzo pozdrowić wszystkich moich przyjaciół z Golden Team Biegajmy Razem, wszystkich znajomych biegaczy z Crossfit Elektromoc oraz wszystkich biegających Czytelników bloga, którzy inspirują mnie i podtrzymują na duchu swoimi komentarzami. A tym, którzy nie trenują, ale zastanawiają się nad rozpoczęciem swojej przygody z bieganiem, powiem tylko jedno: