Dokładnie 30 stycznia 2013 roku świat po raz pierwszy ujrzał bloga malvina pe. Pamiętam ten niepokój, podenerwowanie, ekscytację, nadzieję towarzyszące mi podczas uruchamiania bloga… Dziś, kiedy o tym myślę, miłe ciepełko rozlewa się gdzieś tam, w środku, ale wiem też, jak naiwna byłam sądząc, że blogowanie będzie niczym przejażdżka po tęczy. Na tęczowym jednorożcu. Rzygającym tęczą. Cóż, nie jest. Ale o tym za chwilę.
Trzy lata to kawał życia. Zmieniłam w tym czasie pracę, faceta, kilka mieszkań, fryzurę, no i bloga, bloga zmieniłam. Po pierwsze styl. Początkowo pisałam lżej. Bardziej lajfstajlowo. Chyba też trochę grzeczniej… Po drugie – kategorie. Na blogu, poza zakładkami, które już znacie (Damsko-męskie, Ludzie, Style, Trening) były jeszcze Wycieczki Osobiste (publikowałam tam zdjęcia i relacje z podróży) oraz Media (jak nietrudno się domyślić, pojawiały się tu teksty dot. mediów w Polsce i na świecie). Kategorie zniknęły, kiedy zorientowałam się, że od dłuższego czasu praktycznie nic tam nie publikuję. Po trzecie, zmieniłam wygląd bloga. W czerwcu 2015 przeniosłam swoją dziecinkę na WordPressa, zmieniłam szablon, logo… Wywróciłam wszystko do góry nogami.
Mniej więcej po półtora roku blogowania zauważyłam, że ewidentnie bliżej mi do prospołeczności niż do lajfstajlu. Pisałam dużo na temat relacji międzyludzkich, coraz częściej poruszałam tematy ciężkie, niewygodne, jak chociażby otwarte związki, anoreksja, sytuacja osób nieheteronormatywnych w Polsce… Zawsze jakoś bardziej odpowiadało mi rozpieprzanie zastanego porządku niż machanie zmiotką i szufelką. Zrozumiałam, że jeśli w blogosferze istnieje jakikolwiek dyskurs, ja będę na którymś z jego krańców, zaszufladkowana jako kontrowersyjna, lewacka, niezbyt łatwa do współpracy z markami i nadmiernie rzucająca kurwą. Nie planowałam tego, tak wyszło.
Jedno, co wiedziałam od samego początku, zakładając bloga to to, że ma on być MOIM TWÓRCZYM MIEJSCEM W SIECI, gdzie będę mogła poruszać tematy, które chcę i w jaki sposób chcę. Nawet kosztem trzepania na tym grubego hajsu. Obiecałam sobie, że TU, w MOIM MIEJSCU będę sobą, będę pisała tak, jak czuję i postaram się w tym wszystkim pozostać bezkompromisowa. Wiedziałam, że nie będę chodziła na żadne układy i układziki, gdzie ręka rękę myje, dlatego otwarcie pisałam i mówiłam, kiedy pewne zachowania moich kolegów po fachu mi się nie podobały. Tym sposobem od paru osób dostałam bana :D no i nie zaskarbiłam sobie sympatii kilku najbardziej wpływowych blogerów w tym kraju, co w zasadzie mnie nie dziwi, biorąc pod uwagę, że poprawność polityczną mam w głębokiej dupie.
I tak oto jestem sobie tutaj dziś z niemal setką tysięcy unikalnych użytkowników miesięcznie i ponad 21 tysiącami fanów na fejsie i… wciąż zastanawiam się, jak to jest, kurwa, możliwe. Nie wiem. Wiem jednak, co zyskałam i co straciłam dzięki blogowaniu. Dla tych, którzy myślą o założeniu własnego bloga, może to być cenna wskazówka. Dla innych – dowód na to, że w życiu nic nie jest tylko czarne lub tylko białe.
LUDZIE
Dzięki blogosferze poznałam całą masę fascynujących, inteligentnych, nietuzinkowych ludzi. I nie mam tu na myśli wyłącznie innych blogerów czy youtuberów, choć ich, rzecz jasna, poznałam przez te trzy lata najwięcej i bardzo sobie te znajomości (a nawet – o zgrozo – przyjaźnie) cenię. Są wśród nich ludzie tacy jak Uki, którego kocham jak brata, bo wiem, że zawsze, choćby skały srały, mogę na niego liczyć.
Mowa tu też o czytelnikach, o Was, ludziach, którzy notorycznie mnie czytają i do mnie piszą. Z kilkoma osobami rozmawiało mi się tak dobrze i bezpośrednio, że spotkaliśmy się w realu i te znajomości rozwijają się do dziś. Tak poznałam Bartka – mojego duchowego „mentora”, człowieka, dzięki któremu zaczęłam nad sobą pracować, Tristana i Piotrka – dwóch gejów, którzy uświadomili mi jeszcze bardziej, że nieheretykom bywa w Polsce ciężko, w ten sposób prawie zakochałam się w Szewczunie, kolesiu, z którym pojechałam na Audioriver i który regularnie podsyła mi nowe sety oraz znaną Wam z tekstów Jagodę, z którą się przyjaźnię i z którą… Oj, powiem tylko, że dużo już razem przeżyłyśmy. Bardzo dużo.
Dzięki pisaniu bloga kilku starych znajomych namierzyło mnie w sieci i postanowiło odnowić kontakt. Był wśród nich człowiek, z którym kiedyś łączyło mnie wiele i z którym po dziesięciu latach ciszy, mogłam sobie w końcu pewne rzeczy wyjaśnić.
Kiedy tak to sobie przypominam i o tym myślę, dociera do mnie, że już choćby dla wszystkich ludzi i chwil, które z nimi przeżyłam, było warto.
Ale to nie koniec.
SZANSE I ROZWÓJ
Jako blogerka mam możliwość uczestniczenia w konferencjach, spotkaniach i imprezach, na które pewnie nigdy nie trafiłabym jako zwykły śmiertelnik. Niesitniejące już Social Media Day Poland i Pogaduchy Blogerów, niezawodny Blog Forum Gdańsk, Blogowigilia, Tweet-upy… Długo by wymieniać. Do tego dochodzą smaczki takie jak moja ostatnia wizyta w Instytucie Pozytywnej Seksualności, po której dotarło do mnie, że czas najwyższy wyjść w swojej działalności poza bloga i zacząć działać prospołecznie w realu. Jak? Jeszcze nie wiem. W marcu widzę się z Agatą Loewe i mam nadzieję, że to spotkanie mnie ukierunkuje.
Gdyby nie blog, prawdopodobnie nigdy nie spełnilabym swojego marzenia i nie została felietonistką jednego z najbardziej poczytnych magazynów dla mężczyzn.
Gdyby nie blog, nie dostałabym od wydawnictwa propozycji napisania i wydania książki.
Gdyby nie blog, nie trafiłabym do swojej obecnej pracy, którą swoją drogą bardzo lubię, bo pozwoliła mi w końcu rzucić PR w pizdu i zająć się tym, co mnie naprawdę jara – kreatywnym pisaniem i myśleniem koncepcyjnym.
HAJSY
Nie żyję z blogowania i – jak już wspomniałam – nigdy nie było to dla mnie celem samym w sobie. Jak na dość popularną i zasięgową blogerkę mam stosunkowo mało współprac. Z jednej strony dlatego, że dla wielu marek jestem zbyt kontrowersyjna. Z drugiej – sporo propozycji odrzucam, bo zwyczajnie nie pasują do mnie, do tego, co robię i jak żyję. Przecież nie będę pisać, że lubię pochłaniać frytki i hamburgery, skoro na co dzień trzymam michę i jem bardzo rozsądnie, czyż nie? Z trzeciej – stawki, które niektóre marki proponują za współpracę są tak śmiesznie niskie, że nawet nie chce mi się tego komentować.
Poza tym, zawód: bloger wciąż brzmi dla mnie trochę… well, zabawnie. I tu nie chodzi o to, że nie traktuję blogosfery poważnie. Ja po prostu wiem, że z samych współprac z markami bloger nie wyżyje i prędzej czy później będzie musiał zacząć prowadzić szkolenia, pisać podręczniki z blogowania albo robić inne rzeczy, na które ja w tym momencie zwyczajnie nie mam ochoty. Lubię to, że oddzielam swoje życie zawodowe od blogowania. To pozwala mi na różnorodność i daje poczucie bezpieczeństwa, stabilności. Może kiedyś zmienię zdanie. Póki co jest mi dobrze tak, jak jest.
HEJT
Hejterzy to ludzie, którzy nie potrafią prowadzić konstruktywnej dyskusji, sprowadzając swoje argumenty do kurew, dziwek i cweli. Trafiłam na paru takich w swojej blogowej karierze, ale nie zrobili na mnie większego wrażenia.
Bardziej dobijają mnie czytelnicy, którzy przychodzą tu i za Chuja Wacława nie rozumieją, o czym do nich piszę. Niekiedy zdarza mi się jeszcze tłumaczyć kwadraturę koła, robię to już jednak coraz rzadziej. Szkoda nerwów. Zamiast się szarpać, wolę raz na jakiś czas opublikować tekst nastawiony na odsiewanie ziaren od plew. O dziwo, skutkuje. Przynajmniej na chwilę. Potem Janusze wracają i cały cyrk zaczyna się od początku. Mogłabym pisać brailem, a i tak jakaś Mariolka stwierdzi, że mam wyjątkowo chujowy charakter pisma.
Tego nie przeskoczysz.
STRATY
Dochodzimy do miejsca, w którym przestaje być różowo. Bo blogowanie, jeśli chcesz być pro, wymaga. I wciąga.
Wymaga przede wszystkim czasu, chęci, determinacji i samodyscypliny. Jeśli wrzucasz tekst raz na 3-4 dni, to raz na te trzy, cztery dni, musisz usiąść na dupie i go napisać. Nikogo nie interesuje, że poza blogiem masz jeszcze pracę, treningi, zakupy, gotowanie, prasowanie, chorego kota, wizytę u ginekologa i malowanie w salonie. Ludzie czekają na Twój tekst i Ty starasz się zrobić wszystko, żeby im ten tekst dać. Nierzadko kosztem snu, wizyty u znajomych czy zwykłego opierdololo. To ciężka praca jest.
Ciężka, ale też wciągająca. Jak narkotyk. Bo podbudowuje ego, łechce je, stwarza nowe możliwości, otwiera kolejne drzwi… Te wszystkie zalety blogowania, o których pisałam wcześniej, mogą stać się w którymś momencie pułapką. Kiedy np. zaniedbujesz najbliższych Ci ludzi, bo świat blogowania i blogosfery wciąga Cię na tyle, że przepadasz. Nowe znajomości, okazje, spotkania, imprezki, podziw i głaski… Można na chwilę zapomnieć o tym, co ważne. Tak, wiem, co mówię. Blogowanie było gwoździem do trumny dla mojego poprzedniego związku. Fakt, on i tak by się rozpadł, ale stuprocentowe poświęcenie dla bloga nie pomogło. Widzieli to moi przyjaciele, rodzina, widział mój facet, nie widziałam ja. Blog/praca/treningi/hodowla_szynszyli/wpiszcokolwiek nie powinny nigdy być priorytetem. Priorytetem powinni być ludzie, których kochasz, którzy są Ci bliscy, z którymi relacje stanowią tak naprawdę o tym, jakim jesteś człowiekiem.
Dziś to wiem.
Dlatego nie miejcie mi za złe, że są dla mnie kwestie ważniejsze niż nowy tekst i zrobienie Wam dobrze. Dobry bloger to świadomy bloger. I tego się trzymajmy.
OGŁOSZENIA PARAFIALNE
Zgodnie z tym, co napisałam wyżej, ogłaszam wszem i wobec, że przez najbliższy tydzień prawdopodobnie nie ukaże się żaden tekst, ponieważ wyjeżdżam na obóz biegowy w góry i mam zamiar skupić się tam wyłącznie na bieganiu oraz oczyszczeniu głowy i duszy z różnego rodzaju szitu, który się tam ostatnio zalęgł. Pewnie od czasu do czasu coś napiszę/wrzucę tu albo tu.
Po powrocie przygotuję dla Was ankietę, bo – jako że zaglądacie tu regularnie i jesteście dla mnie ważni – chciałabym wiedzieć, co myślicie, jak żyjecie, czego ode mnie oczekujecie i jak moglibyśmy się razem wzajemnie inspirować i nakręcać do działania.
Tak, że tak. Stay tuned and love me tender.
Wasz Pajonk.